
Mamy piękną złotą polską jesień, przynajmniej od czasu do czasu. Staramy się więc z niej korzystać, kiedy tylko się da. Wiadomo, że pogoda jest na równi pochyłej i lada moment ostatnią rzeczą, o której będziemy myśleć to wyjście na zewnątrz, także łapiemy każdy pojawiający się jeszcze promyk słońca.
Ten weekend był wyjątkowo udany ze względu na słynne święto tych, którzy nie mają o nim najmniejszego pojęcia i jest im kompletnie wszystko jedno. Większość ludzi poszła na cmentarze, więc my udaliśmy się w zupełnie inną stronę. Najpierw były Wilcze Doły pod Piasecznem. Byliśmy tam zresztą całkiem niedawno z Matką i rodziną Bąków i całkiem fajnie spędziliśmy tam czas. Dlatego też udaliśmy się tam po raz kolejny, tym razem wyłącznie nasza rodzinka. Czas spędziliśmy przede wszystkim na bieganiu dookoła wieży oraz wspinaczce na drzewa. Następnie udaliśmy się na spacer na drugą stronę zbiorników wodnych i odkryliśmy tamę, wake-park i basen w remoncie. I to w zasadzie tyle. Tylko tyle i aż tyle!
Ojciec w międzyczasie wyguglował przeprawę promową przez Wisłę, a Matka znalazła jeszcze jakiś zamek, więc nie zastanawiając się długo ruszyliśmy w stronę Góry Kalwarii. My, dzieci, byliśmy o tej zmianie kompletnie nieświadomi z powodu wizyty Morfeusza, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zamknął nam powieki, gdy tylko wsiedliśmy do auta. Po dotarciu na miejsce nie byliśmy zbyt chętni na przechadzkę, ale oczywiście zostaliśmy zmuszeni do obejrzenia ruin zamku. Oglądanie miało miejsce zza bramy, ma się rozumieć, bo przecież był długi świąteczny weekend i wszystko było pozamykane. Nie marnując dużo czasu, ruszyliśmy na prom! Dotarliśmy w samą porę, jednak po chwili oczekiwania okazało się, że nie mamy gotówki, żeby za niego zapłacić. Na szczęście Ojciec nie jest z tych, co się łatwo poddają i zrażają małymi przeszkodami, więc zawróciliśmy w poszukiwaniu bankomatu. Jadąc już na samych oparach, znaleźliśmy bankomat w Konstancinie, zajechaliśmy na Orlen zatankować, dostaliśmy do ręki po croissancie i ruszyliśmy z powrotem. Z takim wyposażeniem nikt już o żadnych niedogodnościach nie pamiętał. A sam prom? Na początku trochę się bałem, ale szybko mi przeszło i nawet wyszedłem z Ojcem z samochodu, żeby podziwiać jak przez tą Wisłę przepływamy.
Po przeprawie nie pozostało nam nic innego, jak wrócić powoli do domu. Po drodze klasycznie wszyscy odpadli, na szczęście z wyjątkiem kierowcy! Jak na weekend przystało, zajechaliśmy po drodze na pizzę do Amodo Mio i po skonsumowaniu przepysznej jak zawsze, wróciliśmy syci i ukontentowani do domu.