
Od początku, może z wyjątkiem wyjścia na świat, które udało mu się błyskawicznie w porównaniu ze mną, Bruno był trochę leniuszkiem. Najpierw nie chciał się przekręcać na boki, później nie chciał raczkować, a do wstawania i chodzenia w ogóle się nie palił. Doszedł do poziomu dreptania z chodzikiem, w czym muszę przyznać, był całkiem niezły. W zasadzie, to biegał przy nim niczym Forrest Gump, a i na czworakach też chyba nie było szybszego brzdąca w okolicy. Zaczął nawet chodzić za paluszek, ale samemu, pomimo zachęt i ćwiczeń z ciocią Marzeną, nie zamierzał. Czasem coś próbował, ale po zrobieniu dwóch kroków znowu wracał na cztery łapy.
W wakacje jednak trafił na zdeterminowanego Dziadka, który chyba za punkt honoru postawił sobie nauczenie dzieciaka chodzić. Ani na moment nie odpuszczał i cały czas zachęcał go do chodzenia samemu. Po kilku razach coś tam zagrało i zaczął częściej próbować wstawać i robić kroczki. Pomogła zapewne też trawa, na której upadki nie były tak bolesne. Po kilku dniach prób zaczął robić po kilka kroczków, najczęściej od jednej osoby do drugiej. Okazało się również, że zdecydowanie lepiej wychodzi mu to po zachodzie słońca. Najwyraźniej jest sową albo małym wampirkiem, skoro słońca się boi! Przełom nastąpił po rozegraniu wakacyjnej olimpiady, kiedy zaczął reagować na komendy lekkoatletyczne. Na „gotowi” podnosił się na nogi, „do biegu” stawał wyprostowany, a po usłyszeniu „start” ruszał w drogę na dwóch nogach. I tak w po kilka – kilkanaście razy, od jednej osoby do drugiej. Z każdym dniem pokonywane odległości się zwiększały razem z pewnością stąpania zresztą.
Po powrocie z wakacji chodzik poszedł w odstawkę i zaczął chodzić więcej i więcej. Co najśmieszniejsze, przez znaczny czas nadal najlepiej mu to szło dopiero po zachodzie słońca! Teraz jednak śmiga już całkiem nieźle nawet rankiem, więc jeszcze chwila, a będziemy wyciągać dla niego małego Puky’ego!