
Tym razem znowu ja. Zaczęło się oczywiście niewinnie. W piątek wieczorem użarł mnie jakiś robal na podwórku. Trochę mnie swędziało, ale nic poważnego. W sobotę byłem jakiś słabszy i niewyraźny, ale Stwórcy nie panikowali, tylko pomyśleli, że znowu jakieś przeziębienie mnie dopadło. Dlatego też w niedzielę, mimo tego, że dalej nie wyglądałem najlepiej, pojechałem z Ojcem dokończyć remont na Elektoralnej.
Zrobiliśmy zakupy w Castoramie, kupiliśmy drożdżówki na drugie śniadanie w naszym starym Lidlu i po jedynych dwóch godzinach od wyjazdu, zameldowaliśmy się w mieszkaniu. Ja latałem z młotkiem jak szalony, a Ojciec zabrał się za sprzątanie. Za długo nie popracowaliśmy, ponieważ zgłodniałem. Zjadłem więc drugie śniadanie i korzystając z przerwy, pojechaliśmy do Leroy’a na dalsze zakupy. Po powrocie już naprawdę zabraliśmy się ostro do roboty. Szło nam znakomicie, szczególnie, że niedługo później przyjechała do nas wykwalifikowana pomoc w pełnej gotowości – Matka i Bruno. Wszystko było więc na dobrej drodze do zamknięcia remontu aż do momentu, kiedy Matka stwierdziła, że nie podoba jej się moja rana pougryzieniowa i wysłała mnie z Ojcem do apteki po jakieś leki antyalergiczne. Pani aptekarka zamiast leków doradziła, żeby jechać do lekarza, bo jej to wyglądało na ugryzienie kleszcza. I to był koniec naszej pracy. Zapakowaliśmy się do samochodu, odwieźliśmy Matkę i Bruna do domu, a ja z Ojcem ruszyliśmy do mojego ulubionego szpitala na Trojdena. Tam dość szybko dostaliśmy się za parawan i po wstępnych oględzinach oznajmiono nam, że niestety lekarz dyżurny nie jest w stanie ocenić, co mnie ugryzło i odesłano nas do Szpitala Chorób Zakaźnych na Wolskiej. Trafiliśmy na bardzo miłą panią doktor, która była bardzo zdziwiona, że, primo, w ogóle nas tu odesłano, a po drugie, primo, że bez żadnego skierowania. Na szczęście pani doktor podjęła się zbadania mnie i po wstępnych oględzinach powiedziała, że ugryzienie to mały pikuś, ona się martwi moim gardłem i węzłami chłonnymi. Okazało się, że mam podejrzenie mononukleozy (potwierdzone później) i że powinienem zostać w szpitalu. Ojciec po chwili namysłu zdecydował się na przyjęcie i tak ze spokojnej niedzieli i kończenia remontu zrobił się pobyt w szpitalu.
Dostałem antybiotyk dożylny, probiotyk, przeciwgorączkowy, na ugryzienia i cholera wie co jeszcze. Do tego doszło USG, RTG, sprawdzenie krwi, moczu, toksoplazmoza i wszystko inne, co się da. W zasadzie to oprócz konieczności instalacji wenflonu i pobierania krwi, to pobyt całkiem mi się podobał. W ciągu dnia praktycznie cały czas oglądałem bajki na tablecie, a wieczorami urządzałem wyścigi na rozłożonym materacu Ojca. I w ten oto sposób tydzień minął niczym mrugnięcie, w badaniach na szczęście nic nie wyszło, więc w poniedziałek po obchodzie mogłem w końcu wrócić do domu.