
Nie minął nawet rok, a ja już śmigam jak normalny człowiek, na dwóch nogach, a nie jakaś istota małpo- lub też rako-podobna. Ostatnie tygodnie były pełne ćwiczeń w tym zakresie i jak widać ciężka praca przyniosła pożądane efekty. Chodzenie na czworaka opanowałem tak dobrze, że w zasadzie mógłbym bez problemu wystartować na olimpiadzie w Rio i na pewno nie było by wstydu. Oczywiście jeśli tylko istniała by taka dyscyplina. Jednak każda rzecz, choćby nie wiadomo jak fajna i dobrze wykonywana, po pewnym czasie może się znudzić i tak też było w tym przypadku. Postanowiłem więc spróbować innych sposobów poruszania się i zacząłem stawać na nogach. Na początku ciężko było złapać równowagę. Grawitacja bardzo mi przeszkadzała i byłem już zdecydowany dzwonić do Newtona z reklamacją, ale okazało się, że nie żyje i to już prawie od trzech wieków. Zacisnąłem więc zęby i nie zważając na te drobne niedogodności ćwiczyłem dalej.
Po opanowaniu stania, co zajęło mi raptem kilka dni, nadszedł czas na stawianie pierwszych kroków. Był to dość trudny, żmudny i bolesny proces. Na szczęście pieluszka amortyzowała moje cztery litery, a im więcej było w niej płynów tym ta amortyzacja była lepsza, niczym pneumatyczne zawieszenie starych Citroenów. Dlatego też nie zrażałem się potknięciami czy twardymi lądowaniami i jak przecinak szedłem dalej. Od jednego kroczka do dwóch, trzech, czterech. I tak to wyglądało przez kilkanaście następnych dni. Dwa kroki w przód, jeden w tył, dwa w prawo, trzy w lewo. Przełom nastąpił po powrocie do Warszawy i wizycie na placu zabaw z miękkim, a zarazem szorstkim podłożem. Stopy były przyklejone do podłoża niczym opony Pirelli. Już pierwszego dnia liczba stawianych kroków wzrosła co najmniej dwukrotnie, a jak porwałem czyjąś zabawkę, która robiła za chodzik, to pewnie i trzykrotnie. Po dwóch, trzech dniach takiego treningu grawitacja w końcu przestawała być taką uciążliwością i mogłem z dumą wszystkim oznajmić, że “się chodzi się”.
Doszło już do tego, że teraz nawet w domu śmigam częściej na nogach niż raczkuję. Co prawda zdarzają się jeszcze upadki, poplątania nóg i zachwiania równowagi, ale nie ma to najmniejszego znaczenia. Większość czasu poruszam się na nogach i powoli raczkowanie odchodzi do lamusa. Co prawda, gdy muszę szybko się przemieścić to przeważnie wybieram tą formę poruszania, ale tylko patrzcie, gdy zacznę normalnie biegać. Usain Bolt niech lepiej uważa!