
Słowo się rzekło, czas przejść do czynów. Zbliżał się weekend i w głosowaniu typu Ojciec zarządził, zarządzone zostało, że pojedziemy na wycieczkę rowerową do Lasu Młochowskiego.
Pozostawał tylko sposób transportu. Podjechaliśmy w sobotę do sklepu z bagażnikami rowerowymi, ale okazało się, że będzie to bardzo droga impreza, więc Stwórcy zaczęli szukać alternatyw. Transportu, nie bagażnika. Padło na WKD. Z samego rana, po śniadaniu, kawie i gazetce, Stwórcy wzięli się do przygotowań. Matka zajęła się zaopatrzeniem, a Ojciec, z nieocenioną pomocą dwóch asystentów, zabrał się do montażu zakupionych dzień wcześniej różnych rowerowych akcesoriów. Po pól godzinie ciężkiej pracy, szczególnie w wykonaniu dzieci, byliśmy gotowi do drogi. Kierunek Podkowa Leśna. Kierunek dokładniejszy: najbliższa przy stacji kolejowej lodziarnia. Jak postanowiono, tak zrobiono. Lody były pyszne, ale szybko się skończyły i trzeba było ruszyć w kierunku lasu.
Droga była krótka i niezbyt męczą, więc pierwsze co zrobiliśmy po przejechaniu około trzystu metrów w lesie, to postój i przekąska. Jak tylko się zatrzymaliśmy zaczęły nas ciąć komary, więc Ojciec szybko nawrócił i popędził do najbliższego sklepu po jakieś szpreje. Wrócił po kilku minutach i zastał nas na wyjeździe z lasu. Bruno stwierdził, że bolą go nogi, więc czas na powrót. Zrozpaczony Ojciec rzucił hasło pumptrack i długo się nie zastanawiając, ruszyliśmy w jego kierunku. Okazało się, że nie jest jeszcze całkowicie ukończony, ale sam tor był już w porządku, więc znaleźliśmy przesmyk obok płotu i popędziliśmy zaszaleć. Najbardziej szalał Ojciec. Przez około cztery minuty. Później nastąpiła wielka kraksa, po której ślady i strupki będą widoczne jeszcze przez jakiś czas. Nam natomiast szło całkiem nieźle, wypadków nie było. Przekąsiliśmy jeszcze co nieco i znowu trochę pojeździliśmy. Słońce jednak mocno dawało się we znaki, więc niedługo potem zarządziliśmy powrót i ruszyliśmy w kierunku stacji.
Po powrocie do domu, zjedliśmy jeszcze po dwie gałki lodów (ja z bitą śmietaną!), a resztę dnia spędziliśmy szalejąc na podwórku. Dzień był tak intensywny, że chwilę po dwudziestej Bruno sam poszedł do pokoju i zasnął, co w zasadzie nigdy się nie zdarza. Ja zresztą nie wytrzymałem zbyt dłużej, zdążyłem policzyć zaledwie kilka baranów…