
Drugi tydzień ferii spędziliśmy u wujka Radka we Wrocławiu. Ciocia Asia zaproponowała wymianę domów na kilka dni, z czego skrzętnie skorzystaliśmy. Dzięki temu mieliśmy bazę noclegowo-wypadową w ich domu w Domasławiu i mogliśmy robić wycieczki na stok i nie tylko.
Przyjechaliśmy w środę po południu i pierwsze co zrobiliśmy, to podłączyliśmy Playstation i zaczęliśmy grać w najróżniejsze gry. Plan był taki, żeby w kolejne dni pojeździć na nartach, a w niedzielę odwiedzić dziadków w Świniarach. Chodziło o uniknięcie największych tłumów i kolejek na stoku. W czwartek wszystko poszło prawie jak po maśle, może oprócz tłumów na stoku i problemów z goglami, kaskami i innymi takimi. Pojechaliśmy do Karpacza na bardzo stare śmieci Ojca, który nie jeździł tam od czasów bardzo wczesnej podstawówki. Po załatwieniu wszystkich formalności biletowo-kaskowych, przekonaniu Bruna, że sobie bez problemu poradzi na wyciągu krzesełkowym i odstaniu swojego w kolejce, w końcu stanęliśmy na szczycie góry. A w zasadzie to w połowie góry, bo wyciąg narciarski tylko tam dojeżdżał. Na samą górę dojeżdżał wyłącznie wyciąg turystyczny (czego nie rozumiesz??). W piątek deszczowa pogoda zweryfikowała nasze plany i rano pojechaliśmy do Świniar odwiedzić dziadków, którzy podjęli nas najlepszymi na świecie pierogami, a po południu zwiedziliśmy Hydropolis, muzeum wody. Prognoza na weekend zapowiadała się bardzo dobrze – obfite opady śniegu w Karpaczu – więc jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że zarówno w sobotę, jak i w niedzielę, pojedziemy na narty. Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę. Ze względu na koniec ferii, część ludzi już w sobotę zaczęła opuszczać Karpacz i były mniejsze kolejki niż w piątek. W niedzielę przy wjeździe do Karpacza powitała nas długa kolejka aut wyjeżdżających, co spowodowało brak możliwości odpoczynku w kolejce do wyciągu i największą liczbę zjazdów podczas całego pobytu! Do tego cały dzień padał śnieg, więc warunki do jazdy były wymarzone. Jeździliśmy do samego końca, ostatni wjazd zaliczając minutę przed końcem pracy wyciągu.
A samo narciarstwo? Nasze skile, tak intensywnie trenowane w Szwajcarii Bałtowskiej, były bardzo przydatne i pozwoliły nam cieszyć się jazdą jak nigdy dotąd. Ja często jeździłem sam, ponieważ inni za mną nie nadążali. Matka dalej ćwiczyła technikę jazdy od boku do boku, ścierając sobie kolana i biodra, a Bruno z każdym przejazdem radził sobie lepiej i jeździł coraz pewniej i szybciej. W niedzielę nastąpiła pozytywna kumulacja umiejętności i warunków na stoku. Ostatnie kilka zjazdów zrobiliśmy rodzinnie, ćwicząc skręty i kontrolę nad nartami. Szło nam tak dobrze, że nawet Matka zaczęła jeździć trochę szybciej, a Bruno momentami prowadził i kontrolował narty lepiej ode mnie. W przyszłym roku jak nic jedziemy w Alpy!