
Były to pierwsze wakacje w historii Stwórców, na których mieli do dyspozycji rowery. Jak się okazało, pomysł był znakomity i tak naprawdę nie wyobrażają sobie, jak by to wszystko wyglądało, gdybyśmy ich nie mieli. Ojciec z Brunem codziennie rano jeździli rowerami po pieczywko. Na każdej wyprawie na plażę, mieliśmy je na dachu i co chwilę z nich korzystaliśmy, robiąc lokalne wycieczki. Nawet nad Bałtykiem przejechaliśmy się kawałek wzdłuż plaży. Ale to były tylko dodatki, bo robiliśmy również dłuższe, stricte rowerowe wycieczki.
Na pierwszy ogień poszła Opera Leśna w Sopocie. W weekendy postanowiliśmy trzymać się z dala od tłumów, więc uciekliśmy do lasu. A że lasów dookoła Trójmiasta jest dużo, wybór padł na Trójmiejski Park Krajobrazowy na wysokości Sopotu. Trasa nie była łatwa, ale na początku nikomu to nie przeszkadzało. Obraliśmy kierunek na Operę Leśną i tak sobie jechaliśmy. I jechaliśmy. I jechaliśmy. I zrobiliśmy pitstop i znowu jechaliśmy, i jechaliśmy i jechaliśmy i znowu sobie zrobiliśmy pitstop. Matka zaczęła się już trochę niepokoić, gdzie ta Opera, ale na szczęście ostatni etap był z górki, więc jakoś daliśmy radę! Kiedy w końcu dojechaliśmy do celu, od razu wzięliśmy się z Brunem za bieganie i jeżdżenie nabytymi po drodze na Shellu samochodzikami. Po chwili doszedł też koncert Bruna, śpiewającego na głównej scenie (przypominam Opera Leśna w Sopocie!) wielki przebój „Przez twe oczy zielone”. Resztę pozostawię bez komentarza. Po występie i owacji na stojąco musieliśmy niestety ruszyć z powrotem. No i tym razem trzeba było pod tą górkę, z której tak fajnie wcześniej pędziliśmy, podjechać. Nie było łatwo, a droga strasznie się dłużyła. Na dodatek Ojciec chciał dobrze, a wyszło jak zawsze i w którymś trudniejszym momencie, zamiast ładnie nas popchnąć, spowodował wielką kraksę z trzema rowerami i czterema osobami na asfalcie. Na szczęście nic groźnego się nie stało i niedługo później dojechaliśmy do auta. W końcu mogliśmy wrócić do domu na naprawdę zasłużony odpoczynek. W sumie przejechaliśmy prawie szesnaście kilometrów!
Kolejną wycieczkę rowerową wymyślił Ojciec dla rozrywki. Mieliśmy przejechać przez Kępę Redłowską, zaliczyć tam stanowiska ogniowe z armatami i dojechać do Sopotu. Plan był niezły, wykonanie jednak okazało się dużo trudniejsze niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Deptak w Gdyni szybko się skończył i trzeba było pchać rowery plażą. Po dotarciu do pierwszego zejścia z plaży, okazało się, że jest to dość ostre podejście. Na szczęście ze schodami. Już na górze, po sprawdzeniu kierunków, pełni entuzjazmu ruszyliśmy dalej. Droga pięła się w górę coraz bardziej i bardziej. Z minuty na minutę teren robił się coraz trudniejszy i trasa bardziej wyglądała na nie całkiem lekki trekking, niż na trasę rowerową. Czara goryczy przelała się, gdy trzeba było wejść po stromych, uformowanych przez naturę, skały i ziemię (z odrobiną ludzkiej pomocy) schodach. Całe szczęście, że jakimś cudem Matka założyła nam trainersy nim ruszyliśmy, bo Ojciec musiał targać rowery na plecach w… klapkach. I choć pot lał się z niego niczym monsunowy deszcz, wyglądał na strasznie szczęśliwego, bo po raz pierwszy na tym urlopie wyłączył myślenie i mógł się skupić na tu i teraz. Po tej wspinaczce okazało się, że jesteśmy praktycznie na miejscu i szaleliśmy przy działach przez kolejne kilkanaście minut. Później czekał nas powrót. Trochę przerażała nas myśl, że trzeba będzie znowu pokonać tą samą trasę, więc ruszyliśmy dalej w kierunku Sopotu. Tym razem było z górki. Bardzo stromej górki. Z górki z poprzewracanymi drzewami, krzakami, kamieniami i ostrymi zakrętami. Normalnie raj na ziemi dla rowerzystów. Z teamu Red Bull oczywiście. Dla rodziny, amatorów, z dwójką małych dzieci… Sami możecie się domyślać. Było super! Z duszą na ramieniu pędziłem w dół, a Ojciec poczuł się prawie jak w liceum, gdy szalał na rowerze po torze motocrossowym w Górkowie. Dojechaliśmy znowu do plaży, ale nie dana była nam kąpiel. Musieliśmy jechać dalej, niestety znowu pod górkę. A jak już wykaraskaliśmy się z tego lasu to znowu pod górkę. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Na szczęście ostatnie pięćset metrów było już z górki, bo inaczej chyba trzeba by było wzywać pomoc.
Na rowerach zwiedzaliśmy również Gdańsk i to kilkukrotnie. Zaczęliśmy od Stoczni i bramy wejściowej, pomnika i krótkiego rekonesansu po okolicy. Na rowerach ma się rozumieć. Następnym razem pojechaliśmy pod Westerplatte, przejechaliśmy się nadbrzeżnym deptakiem aż pod sam pomnik. Na koniec zostało nam centrum, do którego wybraliśmy się z samego rana, żeby uniknąć tłumów. Wsiedliśmy na rowery i pomknęliśmy wąskimi uliczkami starego miasta na Długi Targ i pod pomnik Neptuna, a później pojeździliśmy po pięknie odrestaurowanej Wyspie Spichrzów. Nie obyło się oczywiście bez zdjęcia z Żurawiem, a następnie Matka zabrała mnie na przejażdżkę diabelskim młynem, skąd można było zobaczyć całe miasto. Po pitstopie znaleźliśmy wielki napis Gdańsk, na którego literki można było się wspinać i przejechaliśmy mostem zwodzonym przez kanał w poszukiwaniu lodów.
Po tak fajnych doświadczeniach, Stwórcy nie wyobrażają już sobie innego sposobu spędzania wakacji. Dzieciom również taka forma się bardzo spodobała i już czekamy z utęsknieniem na kolejne lato!