3 views 8 mins 0 comments

WAKACJE BUŁGARIA 2024. PART 1.

In 2024
22 lipca, 2024

No i nie było do trzech razy sztuka, choć niewiele brakło. Termin tegorocznych wakacji został wybrany dość późno, bo dopiero po ogłoszeniu wyników lata w mieście i przedszkolnych dyżurów wakacyjnych. Jak można było się spodziewać, mieliśmy powtórkę z zeszłego roku – ja miałem zajęcia w czerwcu i sierpniu, a Bruno w lipcu. Termin wyjazdu został więc ustalony ten sam, co zawsze, czyli środkowe dwa tygodnie lipca. Pozostało tylko wybrać destynację i tu zaczęły się schody…

Najpierw były Włochy. Przejazd przez Monachium z wizytą w muzeum BMW i na Alianz Arena, a później wjazd kolejką na Zugspitze. Następnie przejazd przez Dolomity, zaliczenie Tre Cime i dalej na południe – do Modeny, do muzeum Ferrari i Lamborghini. Dopiero wtedy nad morze do Ligurii. Plan, jak widzicie, był fantastyczny. Poważne wątpliwości pojawiły się jednak po rozpisaniu szacunkowych kosztów, co automatycznie go skreśliło, przynajmniej na razie. Kolejnym pomysłem był przelot w jakieś odleglejsze miejsce, ale gdzie by nie lecieć, koszty również okazywały się zaporowe. Nie pozostało więc nic innego, jak odpalić mapy i sprawdzić, gdzie w miarę komfortowo można dojechać samochodem. Ojciec zdecydowanie odmawiał wyjazdu w odwiedzone już miejsca, więc najbliższe nam Istria i KRK odpadły w przedbiegach. Dalsze rejony Chorwacji są podobno jeszcze piękniejsze, ale wymagają dwóch dni jazdy bez przerwy. No i wcale tanio tam nie jest. Ojciec odbił więc trochę na wschód, nad Morze Czarne w Rumunii. Okazało się, że odległość jest podobna, jak do południowej Chorwacji, pśo drodze można pozwiedzać ciekawe miejsca w Rumunii, a i ceny są trochę niższe. Po dokładniejszym sprawdzeniu stosunku jakości do cen noclegów, wybór padł na… Bułgarię. Tak więc wakacje w Bułgarii, śladami Ojca z początku lat dziewięćdziesiątych.

Plan był dobry, a wykonanie pięknie się posypało. Ruszyliśmy wcześnie rano i mieliśmy dojechać do Kluż-Napoki w Rumunii. Wszystko szło zgodnie z planem, dopóki nie zostaliśmy poproszeni o dowód rejestracyjny na granicy węgiersko-rumuńskiej. Rumunia (Bułgaria zresztą też) jest w Schengen, ale tylko na lotniskach. Dowodu[MOU1]  rejestracyjnego Ojciec nie widział chyba nigdy, więc go ze sobą nie miał. Pan celnik odprowadził nas z powrotem na Węgry i tyle. No i się zaczęło. Telefony, internety, guglowanie, sprawdzanie… Po konsultacji z wujkiem Radkiem zapadła decyzja o powrocie do Wrocławia i podmiance naszej Kii na jego, która dowód rejestracyjny posiada. Oznaczało to dwa stracone dni oraz jakieś 2000 kilometrów extra, ale była to jedyna opcja, żeby jeszcze z tych wakacji i opłaconego noclegu skorzystać. Gdy po kilku godzinach byliśmy już w okolicach Budapesztu, zadzwonił telefon. Wujek Radek znalazł nasz dowód rejestracyjny! Ale to nie był koniec dobrych wiadomości. Znalazł również autobus do Budapesztu, wyjeżdżający z Wrocławia dziś wieczorem. Zawróciliśmy więc i w znakomitych nastrojach pomknęliśmy w kierunku Budapesztu. O poranku Ojciec udał się na dworzec autobusowy i o godzinie ósmej zero sześć odebrał przesyłkę z dowodem rejestracyjnym i wydrukiem ubezpieczenia. Była to dla nas bardzo cenna lekcja, że z każdej sytuacji można znaleźć dobre wyjście i żeby nigdy się nie poddawać! Teraz mogliśmy spokojnie zacząć zwiedzanie Budapesztu! Stwórcy pokazali nam najważniejsze landmarki – Basztę Rybacką, Zamek Królewski, Parlament i mosty. Dla mnie jednak najlepszym punktem zwiedzania był Stadion im. Puskasa. Po jego zobaczeniu nadszedł już czas by wracać do samochodu i ruszać w dalszą podróż. No i przed startem jeszcze coś zjeść. Ojciec znalazł najbardziej tradycyjne jedzenie – co prawda nie węgierskie, ale włoskie – pizza neapolitana. Jak się okazało, wybór był nie mógł być lepszy. I wcale nie chodzi o jedzenie, które zresztą było pyszne. Restauracja była w pobliżu naszego zaparkowanego samochodu, blisko stacji benzynowej, na której musieliśmy zatankować, a tuż obok stacji był wielki mural Puskasa, przy którym nie omieszkałem zrobić sobie super zdjęcia. Z pełnymi brzuchami i pełnym bakiem ruszyliśmy w kierunku Rumunii. Tym razem granicę udało się przekroczyć bez żadnych problemów. Dojechaliśmy aż do Hunedoary, gdzie przenocowaliśmy i rano zwiedziliśmy lokalny zamek. Później już czekała nas długa droga aż do Varny. Ojciec wybrał dłuższą trasę, przebiegającą przez Trasę Transfagorską, przejazd przez którą okazał się bardzo fajnym i wizualnie pięknym doświadczeniem. Droga pnie się esami floresami na prawie na sam szczyt pasma górskiego o wysokości 2034 m. Jedyny minus tej atrakcji to straszne korki! Po przejechaniu tunelem na drugą stronę góry, ruszyliśmy na południe wzdłuż Jeziora Lacul Vidraru, gdzie w trzech miejscach spotkaliśmy prawdziwe niedźwiedzie, siedzące sobie na poboczu drogi i czekające aż jakiś nierozważny podróżny rzuci coś do jedzenia. Po kolejnych godzinach jazdy i przekroczeniu granicy mostem na Dunaju, dotarliśmy do Bułgarii. Teraz pozostało już tylko ostatnie dwieście kilometrów i byliśmy na miejscu. Trafiliśmy do miejscowości Galata pod Warną, na bardzo spokojne małe osiedle, ale za to z całkiem sporym basenem! Po drugiej stronie ulicy była restauracja Zelenika, której zostaliśmy stałymi bywalcami. Jej specjałem był tradycyjny kotlet schabowy po wiedeńsku, na pół talerza, który Bruno codziennie pochłaniał w całości, łącznie ze sporą ilością frytek. Były też potrawy bułgarskie, a z nich najbardziej smakował nam Sacz z mięsem i warzywami zapiekanymi w żeliwnym garnku i podawany cały skwierczący. Mieszkanie było całkiem spoko, z wielkim telewizorem i Netflixem! Był też taras z widokiem na morze i Varnę, ale to bardziej dla Stwórców….


 [MOU1]

Visited 1 times, 1 visit(s) today