
No i stało się. The eagle has landed. Przesyłka dostarczona. Bocian zawitał. Operacja logistyczna była jednak długa i wyczerpująca dla wszystkich trzech osób bezpośrednio w nią zaangażowanych. Całość trwała około 11 godzin i muszę tutaj stwierdzić z niekłamaną satysfakcją, że Stwórcy dali z siebie wszystko, a nawet więcej, a ja wyklułem się 10/10. Ale zacznijmy od początku…
Dokładnie trzydzieści dziewięć minut po północy moje dziewięć miesięcy żmudnej pracy w końcu przyniosło efekt. Udało mi się zrobić małą dziurkę w moim kokonie i wody zaczęły powoli się sączyć. Wiem, że długo mi to zajęło, ale bez żadnych narzędzi i z bardzo ograniczonymi zdolnościami manualnymi muszę nieskromnie uznać to za spory sukces. Stwórcy o dziwo nie spanikowali. Spokojnie sprawdzili kolor wyciekającego płynu i zaczęli zastanawiać się nad kolejnymi krokami. Ojciec podgrzał zupę, a w międzyczasie przepakował torbę do walizki. Tej dużej, wakacyjnej, dwutygodniowej. I o dziwo wszystko weszło… na styk! Matka się przebrała, poleżała, zupę zjadła i skurcze policzyła. Jako że były regularne co 5 minut zdecydowali się na wyjazd do szpitala. Po drodze miał być McDonald’s, ale Ojciec zdecydował, że najpierw szpital, a później przyjemności. Dlatego też zostawił Matkę na izbie przyjęć, a sam pojechał po pyszne McWrapy. Niestety wyszło jak zawsze, czyli Matka nie mogła już przyjmować posiłków, a Ojciec został z dwoma kanapkami, dużymi frytkami i brakiem uczucia głodu. Z poczucia obowiązku i na wszelki wypadek pożarł jednego z McWrapów, a resztę posiłku zabrał do sali porodowej. Następnie, jedenaście godzin później, cała reszta wylądowała w koszu na śmieci. Jak widać nie bez przyczyny nazywają to “jedzeniem śmieciowym”.
Jedenaście godzin… To było najdłuższe, najbardziej wyczerpujące, najbardziej satysfakcjonujące, najbardziej przerażające, najbardziej niesamowite, najbardziej… w ogóle jedenaście godzin w ich życiu. Bezapelacyjnie najtrudniejsze. I w życiu Matki. I w życiu Ojca. Powinienem tu przedstawić pełen zapis wszystkich wydarzeń, minuta po minucie, od odejścia wód na wyjściu Ojca skończywszy, ale po pierwsze było by to chyba nudne, a po drugie nie było zainstalowanych kamer GoPro na głowach uczestników, nie było kamer telewizji przemysłowej w pomieszczeniu, nie było dyktafonów. Ba! Nie można było nawet puścić muzyki na zwykłym CD, gdyż odtwarzacz nie przyjmował prywatnie nagranych płyt. W związku z powyższym zaraportowanie wszystkich wydarzeń, słów, gestów czy odczuć jest już niestety niemożliwe, szczególnie dla kogoś w wieku 3 dni. Dlatego też będzie to po prostu moja wersja zdarzeń.
Trafiliśmy do sali pomarańczowej. Okoliczności przyrody… pomarańczowe. Ale dość przyjemne. Dużo metrów. Dużo sprzętów. Do rodzenia w sam raz. Atmosfera była spokojna. Noc, delikatne światło i cisza, przerywana tylko od czasu do czasu krzykiem z innych sal porodowych. Położna szybko powiedziała co i jak. Sprawdziła wszystkie parametry, zarówno inkubatora jak i inkubowanego, i dała zielone światło do… czekania. Po krótkim czasie skurcze zaczęły być coraz bardziej odczuwalne. Była to jednocześnie dobra i zła wiadomość. Dobra bo następował progres i szyjka rozwierała się coraz bardziej. Zła, gdyż Matka zaczynała otrzymywać coraz silniejsze i dłuższe dawki bólu. Trwało to kilka godzin. Łóżko, drabinki, wanna. Wanna, łóżko, drabinki. I tak w kółko ze wskazaniem na wannę. Ojciec cały czas próbował być potrzebny. Nosił, przynosił, odnosił, polewał, dolewał, spuszczał, trzymał, zaciskał, przytrzymywał, podtrzymywał dosłownie i na duchu, no i przede wszystkim robił dobrą minę do złej gry. Mimo coraz większego przerażenia i obaw o Matkę twarz miał pokerową i nawet na chwilę nie pozwolił by Matka była w stanie zobaczyć choćby najmniejszy ślad zwątpienia. Jej twarz natomiast z każdą upływającą minutą zdradzała coraz większe oznaki zmęczenia, rosnących obaw i niepewności czy da radę to dalej ciągnąć. Po jakimś czasie jej zwątpienie sięgnęło zenitu, a Ojciec nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Sam ledwo stał na nogach i duszę miał na ramieniu, ale zdołał wściec się na siebie i obiecać, że następnym razem w takiej sytuacji zareaguje w mgnieniu oka. W końcu po to tutaj był! I jak się okazał ło kolejna próba nastąpiła niedługo później. Tym razem nawet chwilę się nie zawahał. Złapał ją mocno za ramiona, spojrzał głęboko w jej przerażone oczy i tak dodał jej skrzydeł, zdopingował i zmobilizował, że prawie sam w te słowa uwierzył, a jej głębokie przerażenie zniknęło. Zostało tylko przerażenie lekkie i to pozwoliło Matce na przetrzymanie kolejnych kilku centymetrów rozwarcia.
Około 5 nad ranem wycieńczenie sięgnęło zenitu, a granica tolerancji na ból została tak dalece przekroczona, że Guantanamo wydawało się pięciogwiazdkowym spa. Dlatego też Stwórcy poprosili o znieczulenie. Podczas badania przed podaniem okazało się, że rozwarcie miało 6 cm. Na szczęście anestezjolog był w pobliżu, bo kilka milimetrów dalej byłoby już na znieczulenie za późno i cholera wie jak by się to wszystko potoczyło. Matka nie była w stanie przyjąć znieczulenia na siedząco i w związku z tym lekarz wykonujący zabieg delikatnie marudził, gdyż w pozycji leżącej jest to trochę trudniejsze do zaaplikowania. Koniec końców udało się i kilkanaście minut później znieczulenie zaczęło działać. Stwórcy mieli 2-3 godziny przerwy w akcji, choć sama akcja nadal trwała. Ojciec próbował się zdrzemnąć, Matka próbowała odpocząć. Ja również stwierdziłem, że się zrelaksuję i przez to prawie doprowadziłem do zawału Ojca (na pewno) i Matkę (chyba też). Jakoś tak się złożyło, że w pewnym momencie mój stopień wyluzowania wskoczył na poziom osiągany jedynie po wypaleniu kilku jointów najlepszego stuffu z Amsterdamu i akcja mojego serducha drastycznie zwolniła. Na moje szczęście położna była w pobliżu i natychmiast zareagowała. Pomachała brzuchem, przekręciła Matkę na jeden bok, na drugi, na kolana i po chwili wszystko zaczęło wracać do normy. Ojciec stał jak sparaliżowany. Tętno przedzawałowe, zimne poty w hektolitrach, a stres co najmniej na poziomie, z którego skakał Felix Baumgartner. I cała scena przed jego oczami jakby nakręcona w slow motion. Wtedy chyba po raz pierwszy tak naprawdę poczuł, że będzie ojcem. I to mimo tego, że do moich narodzin nadal pozostawało ładnych kilka godzin. Odczuć Matki nie zarejestrowałem niestety gdyż zajęty byłem wracaniem do żywych, ale polecenia położnej wykonywała jak perfekcyjnie wyszkolony szeregowiec w Mosadzie. Co najmniej! Kiedy sytuacja została opanowana, Stwórcy ponownie mieli chwilę odpoczynku, z czego skrzętnie skorzystali, aczkolwiek tym razem bez nadmiernego relaksu.
To be continued…