
Po wielu latach, w końcu nadszedł dzień, w którym wyjechaliśmy na kilka dni w większej grupie. Długo na ten pierwszy wyjazd czekaliśmy, ale jak już się doczekaliśmy, od razu zaliczyliśmy dwa w ciągu miesiąca. I z niecierpliwością czekamy na kolejne!
Na pierwszy ogień poszła Białowieża. Matka miała zajęcia w weekend, ale po kilku rozmowach stwierdziła, że jednak pojedzie z nami. Co będzie sama siedziała! A tak przynajmniej będzie kto miał jej przeszkadzać! Stwórcy zdecydowali się wyruszyć dość wcześnie w piątek, żeby jeszcze pokorzystać z dnia na miejscu. Reszta ferajny – Ignacy z Leosiem oraz Maciek i Bartek mieli dojechać trochę później. Po dość długiej trasie w końcu dotarliśmy do miejsca, które nazywa się Uroczysko Sosnówka. Znajduje się na końcu świata i z tarasu wchodzi się do lasu, z czego Stwórcy bardzo się ucieszyli. Nam natomiast bardziej spodobała się duża ilość zabawek na zewnątrz, które od razu zaczęliśmy ujeżdżać. W miarę zjeżdżania się kumpli byliśmy coraz szczęśliwsi, co objawiało się stale rosnącym poziomem decybeli. Na szczęście praktycznie wszyscy goście byli z małymi dziećmi, więc prawie nikomu to nie przeszkadzało. Nam dzieciom tym bardziej! Szaleliśmy do późnej nocy, spać położono nas siłą i wbrew naszej wolnej woli! Nie o taką Polskę walczyliśmy!
W sobotę kolejny dzień szaleństwa! Od samego rana trochę rowerów i trochę zabawy na zewnątrz. Później mieliśmy wycieczkę do Rezerwatu Żubrów, gdzie podziwialiśmy różne zwierzaki, od żubrów jak nazwa wskazuje zaczynając, poprzez sarenki, dziki i koniki, a na wilkach kończąc. Przed samym odjazdem zobaczyliśmy stragany, więc nikogo nie pytając szybko pobiegliśmy na zakupy. Stwórcy zorientowali się co się dziej, gdy było już dużo za późno, więc skończyło się nabyciem łuku dla mnie i miecza dla Bruna. Po powrocie szyki popsuła nam pogoda i od popołudnia musieliśmy siedzieć w domu, co skutkowało małymi spięciami pomiędzy maluchami. Na szczęście nie było siniaków, połamanych okularów, o krwi nie wspominając. Jeśli weźmiemy pod uwagę zakupiony wcześniej sprzęt wojenny, powinniśmy uznać taki obrót rzeczy za nasz wspólny wielki sukces! Wydaje mi się nawet, że dzięki temu zorganizowano nam wieczorem kino.
W niedzielę zebraliśmy się dość wcześnie i ruszyliśmy do domu, robiąc po drodze dwa przystanki przy starej kolejce wąskotorowej i zamkniętej na cztery spusty cerkwi. Matka próbowała jeszcze zrobić wycieczkę leśną, żeby choć chwilę zaznać spokoju, ale śpiący Bruno i nieśpiący ja uniemożliwiliśmy osiągnięcie fazy zen, więc po kilku minutach ponownie ruszyliśmy i już bez żadnych postojów dotarliśmy do domu.