
Plan był znakomity, ale jak to nasze plany, jak to plany, mają tendencję do zmian. No i zamiast planowanej wcześniej, wielkiej imprezy rocznicowej na majówkę, do Świniar trafiliśmy w wąskim gronie dopiero w czerwcu. Jednak warto było czekać, bo przynajmniej pogoda dopisała.
Dodatkowym atutem spóźnionej wyprawy był mój nowy rower, kupiony dosłownie przed samym wyjazdem i okulary, które odebrałem dzień wcześniej. Same plusy generalnie! I kto by tu tęsknił za wielką, rodzinną imprezą majową? Na pewno nie dzieci, które mogły się pluskać w fontannie w stroju Adama. Trasa minęła szybko, a gdy tylko dojechaliśmy, pierwsze co zrobiłem, to oczywiście pochwaliłem się moim nowym rowerem. Jakże by inaczej! Od razu wsiedliśmy na swoje maszyny z Brunem i zaczęliśmy jeździć od garażu do garażu. Dopiero po jakimś czasie siedliśmy do stołu coś zjeść, mimo tego, że chyba pierwszy raz w historii nie zajechaliśmy po drodze do Maka. Zabawa nie miała końca ma się rozumieć, a kółek dookoła domu na rowerze zrobiłem chyba ze sto. Bruno zresztą wcale nie odstawał i towarzyszył mi w tych wyścigach. O deserach i lodach w dużych ilościach nie muszę wspominać, prawda?
Spodobało mi się tak bardzo, że poprosiłem rodziców abyśmy zostali jeszcze jedną noc, co też uczyniliśmy. Kolejny raz szaleliśmy do ciemnej nocy, to się kąpiąc w fontannie, to jadąc do lasu na spacer, to bawiąc się z psem i kotem. A gdy już padliśmy, przyszła do nas Fela i zasnęła kładąc łeb na Bruna stopach. Nie muszę mówić jak wielki zachwyt malował się na jego twarzy, gdy zobaczył rano zdjęcie, prawda? Wszystko co dobre szybko się jednak kończy. Musieliśmy wracać, bo czekała nas długa droga na Mazury przez Warszawę, także po drugim śniadaniu zapakowaliśmy wszystkie manatki i ruszyliśmy w trasę.