
W tym roku były pierwsze wspólne Święta dla naszej czwórki. Już długo, długo przed nimi, napisałem list do Mikołaja z prośbą o dużo prezentów, a przede wszystkim o Dusty’ego. Nie wiem czy już wspominałem, ale trochę zmalała moja miłość do McQueena, a zdecydowanie rozkwitła do Samolotów. Stwórcy przez chwilę nawet się z tego powodu ucieszyli, ale ich radość nie trwała zbyt długo, ponieważ miłość przerodziła się w kolejną małą obsesję. Ale kto by się przejmował takimi rzeczami. Mikołaj został zawiadomiony o moich potrzebach prezentowych i wyczekiwałem Świąt z wielką niecierpliwością. Mój mały Braciszek, jako że nie zdaje sobie jeszcze sprawy z istnienia Mikołaja, nie przejmował się tym wszystkim tak jak ja, ani tym bardziej nie podzielał mojej wielkiej ekscytacji.
Na Mazury mieliśmy wyjechać w czwartek, ale wyszło jak zawsze i wyjechaliśmy dopiero w sobotę. Oczywiście w środę, po przedstawieniu w przedszkolu, w którym zresztą bardzo niechętnie uczestniczyłem, przewiało mnie i zacząłem smarkać. W kolejnych dniach mój stan bardzo powoli, ale systematycznie się pogarszał. Oczywiście najgorzej czułem się podczas podróży i kichałem średnio czterdzieści razy na godzinę. Jak możecie się domyślić, nie wpłynęło to zbyt dobrze na zdrowie moich towarzyszy podróży, a zwłaszcza na mojego Brata, który po przyjeździe również zaczął kichać. A później było tylko gorzej.
W Wigilię nasz stan był tak kiepski, że zapowiadało się szybkie pójście spać. Groziło to brakiem spotkania z Mikołajem, na co absolutnie i pod żadnym względem nie mogłem sobie pozwolić! Dlatego też oznajmiłem wszem i wobec, że nie pójdę się ani kąpać, ani spać dopóty, dopóki nie spotkam się z Mikołajem. No i tak też się stało. Mikołaj przyniósł naprawdę dużo prezentów. Mój list musiał do niego dotrzeć, bo pierwszy prezent, który otworzyłem to był Dusty! Jak można się domyślić, reszta już kompletnie mnie nie interesowała. Brat również musiał być grzeczny w tym roku, bo dostał pełno nowych zabawek i wykazywał nimi duże zainteresowanie, a szczególnie papierem, w który były zapakowane, i który za wszelką cenę usiłował skonsumować.
Choroby niestety nie chciały odpuścić i całe Święta wyglądały mniej więcej tak: pobudka, syrop jeden, drugi, trzeci, smarkanie, odciąganie gili, sprawdzanie gorączki, odciąganie, smarkanie, syrop, lek przeciwgorączkowy, syrop, smarkanie, odciąganie, itp., itd. Oczywiście Brat miał podobną procedurę, a niedługo później dołączył do nas również Ojciec. Na szczęście nie przeszkadzało mi to ani odrobinę w tradycyjnym robieniu bałaganu i zabawach.