
Lato… Piękna pora roku. Słońce, woda, wysokie temperatury, dużo świeżego powietrza. Czegoż więcej chcieć od życia, szczególnie w moim wieku. Pamiętam, że będąc jeszcze małym embrionikiem, słyszałem jak Stwórcy z radością w głosie rozmawiali o jakimś lecie i wakacjach, kąpielach w jeziorze, opalaniu się, grillowaniu i innych podobnych aktywnościach. Dlatego też z niecierpliwością czekałem aż będę mógł doświadczyć tego wszystkiego na własnej skórze. Po długich dziesięciu miesiącach ten czas nadszedł i melduję tutaj z niekłamaną radością, że warto było czekać.
W zeszłym tygodniu opuściliśmy mazurskie tereny i wróciliśmy do stolicy. I tak jak się spodziewałem, zupełnie mi się ta zmiana nie podobała. Mało metrów, gorąco (klimatyzacji jednak nie założono), no i przede wszystkim nie można było wychodzić na zewnątrz, kiedy tylko dusza zapragnie. A moja pragnęła cały czas! A jeśli doliczymy do tego brak notorycznie noszącej mnie na rękach babci, to od razu widać, że nie mogło wyniknąć z tego pobytu nic dobrego. W związku z powyższym byłem dość mocno sfrustrowany i dawałem to odczuć pozostałym domownikom. Dzięki mojemu bardzo głośno wyrażanemu niezadowoleniu, całkiem szybko udawało mi się przekonać Stwórców, że czas na siedzenie w domu minął i potrzebna była natychmiastowa ewakuacja. I tak dzień w dzień po każdym posiłku. Niestety Ojciec musiał trochę popracować, więc wspólnie z Matką towarzyszyliśmy mu trochę w tej niedoli. Dzięki temu nie musiałem siedzieć w domu, miałem okazję mu trochę poprzeszkadzać i posprawdzać różne przedmioty w nowym miejscu, a do tego później mogliśmy iść razem na lunch. W międzyczasie trafił się jakiś spacerek, to w Łazienkach, gdy Matka była na spotkaniu w pracy, to po Polu Mokotowskim, gdy znudziło mi się siedzenie na balkonie i dotykanie wszystkich zabronionych przedmiotów. Dzięki temu trzy dni minęły bardzo szybko i w czwartek ruszyliśmy na pierwsze krótkie, rodzinne wakacje nad morzem.
Podróż minęła bezproblemowo, jeden postój na uzupełnienie braków, zarówno w baku jak i moim żołądku. Do tego żadnych korków na bramkach, przez co musieliśmy za przejazd niestety zapłacić. A Pani Premier obiecywała, że będą otwarte! W każdym razie, niedługo później zameldowaliśmy się w Rumii, rozpakowaliśmy manatki i zainstalowaliśmy się na kocyku w ogródku. Jakże by inaczej! Pogoda zapowiadała się aż za dobrze, powyżej trzydziestu stopni. Stwórcy, obawiając się mojego odwodnienia, zdecydowali, że na plażę pojedziemy dopiero po południu, gdy już się trochę ochłodzi. Jak postanowili, tak też się stało i w okolicach piętnastej ruszyliśmy do Rewy. Było bardzo gorąco, od morza wiał dość mocny wiatr, a na wodzie latało dużo kite’ów. Jak Ojciec to wszytko zobaczył to po raz kolejny pomyślał, że potrzebujemy samochód ze zdecydowanie większym bagażnikiem, aby latawce również znalazły tam swoje miejsce. Szybko rozpakowaliśmy manatki, Ojciec zainstalował parawan i parasol, rozłożyliśmy koc i zaczęliśmy plażowanie. Jak się okazało nie było to najbardziej interesujące zajęcie. Stwórcy trochę poczytali gazety, trochę pomoczyli nogi w morzu, a ja skupiłem się głownie na zabawie wózkiem i jedzeniu piasku. Samo morze średnio mi się podobało, jakieś takie duże, zimne i hałaśliwe. No i ten wchodzący wszędzie piasek. Bardzo natomiast podobało mi się na obiedzie. Poszliśmy z przyszywanymi wujkami na pstrąga do Baru Nadmorskiego przy samej plaży i okazało się, że to zdecydowanie moja ulubiona ryba. Jak na razie przynajmniej. Zjadłem całkiem spory kawałek, zagryzłem marchewką, popiłem wodą i życie od razu wydało się lepsze. Po obiedzie posiedzieliśmy jeszcze trochę na plaży i niedługo później wróciliśmy do domu. Kolejnego dnia było jeszcze cieplej więc scenariusz był podobny. Trochę jeszcze opóźniłem wyjazd, odbywając długą popołudniową drzemkę, ale w końcu, w okolicach szesnastej, wybraliśmy się na wycieczkę do Gdyni. Nie wiem czy już o tym wcześniej wspominałem, ale ostatnimi czasy jeżdżenie w wózku toleruję tylko gdy jestem już bardzo zmęczony i chcę szybko zasnąć, dlatego spacer nadmorskim bulwarem daleki był od rodzinnej sielanki. Nawet chodzenie u Ojca na barana nie sprawiało mi radości zbyt długo. Kocyk i zabawki! Tego chciałem! Stwórcy na siłę próbowali mnie wozić, nosić, karmić, poić, ale nic nie pomagało. Dopiero po przejściu całego bulwaru tam i z powrotem i rozłożeniu się po raz kolejny na trawce, zdołałem trochę się uspokoić i nawet zjeść zupkę. Dzięki temu Stwórcy mieli ze mną chwilę spokoju i praktycznie umierając z głodu zaczęli poszukiwania smażalni, chociaż chwilę wcześniej byli zdecydowani wracać do domu. Na szczęście wujek znalazł ją bardzo szybko, z dużym tarasem, widokiem na plażę i port oraz podgrzanymi słońcem kafelkami. Tym razem serwowano dorsza i okazało się, że nie jest tak dobry jak pstrąg poprzedniego dnia. Może to po prostu to mniej szlachetna ryba, może kucharz nie był tak dobry i olej stary, albo po prostu byłem najedzony. Dlatego też po chwili karmienia wróciłem na kocyk i zająłem się sprawdzaniem mojego wózka po raz tysiąc pierwszy. Po konsumpcji okazało się, że jest już późno i czas wracać do domu, co też uczyniliśmy. Po drodze zatrzymaliśmy się przy Muzeum Emigracji i zobaczyliśmy wpływający do portu kontenerowiec, jednak moje średniej jakości zachowanie, późna pora i zmęczenie, zarówno moje fizyczne, jak i Stwórców psychiczne sprawiły, że szybko ruszyliśmy w dalszą drogę, a wujostwo pozostało niepocieszone brakiem możliwości podziwiania tego zapewne ciekawego widoku, jak i koniecznością szybszego niż planowali powrotu do domu. Dzień trzeci i ostatni naszych wakacji miał, dla odmiany, bardzo podobny scenariusz. Tym razem wybraliśmy się jednak wcześniej, pogoda była trochę bardziej znośna i pierwsze co zrobiliśmy, ucząc się na błędach dnia poprzedniego, to udaliśmy się na konsumpcję pstrąga. Tym razem smakował mi tak bardzo, że Ojciec musiał mi oddać dużą część swojego i dopychać się frytkami i surówkami. Po posiłku poszliśmy na plażę i tym razem podobało mi się dużo bardziej niż w piątek. Woda była cieplejsza, fale mniejsze, a dookoła dużo fajnych dmuchanych zabawek i innych dzieci. Radośnie plumkałem przy brzegu, bawiąc się dmuchanym smokiem koleżanki, która bardzo niechętnie i tylko dzięki pomocy silnej perswazji jej mamy, na tą zabawę mi przyzwoliła. Stwórcy również w wodzie się zanurzyli, chwilę popływali i czytali spokojnie gazety, a ja w międzyczasie zajmowałem się wózkiem i piaskiem lub odpadłem na drzemkę. Plażowanie pełną gębą! Niestety dzień szybko się kończył, także po kolejnym moczeniu stópek zwinęliśmy cały majdan i pojechaliśmy do domu szykować się do wyjazdu. Oczywiście wyjechaliśmy godzinę później niż planowaliśmy, ale dzięki temu ruch był mniejszy, trafiliśmy tylko na jeden korek, który zaczął się przy skręcie na trasę alternatywna, z której Ojciec od razu skorzystał, i pomknęliśmy ile fabryka dała w stronę Mazur.