
Pogoda ostatnimi czasy znacząco się poprawiła, słońce świeci, temperatury powyżej 25 stopni, chęci do życia Stwórcom wróciły, jak i również ochota na wycieczki. W związku z powyższym, pewien Sobotni wieczór spędzili na wyszukiwaniu odpowiedniego miejsca na szybki wypad za miasto. Po przejrzeniu różnych opcji wybór padł na Nieborów. Park, pałacyk, trawa, drzewa, stawy, słońce. Jednym słowem idealne miejsce na niedzielny wypad za miasto. Taką przynajmniej mieli nadzieję.
Ruszyliśmy jak zwykle – po śniadaniu, kawie i chwili relaksu, czyli odrobinę za późno. Na szczęście szybko dostaliśmy się na autostradę i pognaliśmy niczym błyskawica, całe 120 na godzinę, w stronę Łodzi. Po krótkiej podróży zaparkowaliśmy mikrusa, zabraliśmy wózek, torbę z jedzeniem, torbę z moimi rzeczami, aparat, laptopa i chyba nic więcej. Obładowani niczym osiołki w Afganistanie, udaliśmy się w stronę wejścia. Stwórcy nabyli bilety na wszystkie atrakcje (czytaj park plus wszystkie budynki) i ruszyliśmy ku przygodzie. Zwiedzanie zaczęliśmy od rozłożenia się na trawce i skonsumowania drugiego śniadania, z czego ja chyba najmniej go potrzebowałem. Następnie Matka poprowadziła nas boczną dróżką w głąb lasu i tak brnęliśmy przez chwilę otoczeni przez piękne i wielkie pokrzywy. Na szczęście GPS Matki nie zawiódł i po chwil wróciliśmy do cywilizacji. Tutaj pograłem trochę w piłkę i spotkałem koleżanki uważnie przyglądające się jakiemuś robakowi, ale jakoś chemii nie było, więc one poszły swoją drogą, a mnie natomiast usadowiono w wózku z nadzieją, że udam się na zasłużoną drzemkę. Plan się powiódł w stu procentach i po kilku minutach Morfeusz przybył jak na zawołanie. Stwórcy natomiast znaleźli małą polankę i usiedli do swoich zajęć. Matka do kąpieli w słońcu z gazetą, a Ojciec do komputera trochę popracować.
Upłynęła mniej więcej godzina i ponownie wróciliśmy do tego co lubimy najbardziej, czyli do jedzenia. Lecz tym razem to głównie ja zajadałem. Po skonsumowaniu lekkiego obiadu, który tak naprawdę można było nazwać co najwyżej przystawką, ruszyliśmy zwiedzać dalej. Zajrzeliśmy do oranżerii (słabiutka), zajrzeliśmy do kolejnego budynku z kamieniami i leżakami (tu już lepiej, niedużo lepiej, ale lepiej) i udaliśmy się w stronę pałacyku. Jak się okazało po drodze była knajpka, do której zawinęliśmy na kawę, a skończyło się (a jakże!) jedzeniem. Tym razem obiad dla wszystkich, który niestety nie był najwyższych lotów, jeśli w ogóle można tu mówić o jakichkolwiek lotach. Stwórcy zapili go kawką, a ja z Matką poprawiłem jeszcze szarlotką z lodami. W międzyczasie pograłem też w piłkę z nowymi kolegami, więc pomimo obrzydliwego jedzenia przerwę obiadową uznaję zdecydowanie za udaną. Po tym nie pozostało już nic innego jak tylko zwiedzić pałacyk, tak więc też zrobiliśmy. Dużego wrażenia na mnie nie zrobił. Co to za atrakcja, gdzie nie można niczego dotknąć, niczego przesunąć, nigdzie wejść??? Popierdółka nie atrakcja, ot co! Wobec tego udaliśmy się w kierunku bramy, zahaczając po drodze o wystawę porcelany. Na koniec nie mogło oczywiście zabraknąć kolejnego posiłku, tym razem mojego podwieczorka, który skonsumowałem na trawce przy krzaczku, tuż obok samego wyjścia.
No i to by było na tyle. Dzień spędzony bardzo miło, nowe miejsce poznane, a i podróż powrotna minęła nadspodziewanie szybko. Ja co prawda wolałbym trochę więcej atrakcji dziecięcych, ale narzekać nie mogę. Tym bardziej, że Stwórcom bardzo się podobało i planują kolejne wojaże, których nie mogę się już doczekać.