
To miał być luźny tydzień Stwórców. Czas pandemii nie jest łatwy dla nikogo, a po dwóch miesiącach ich nerwy wyglądały jak po wizycie u dentysty-amatora i wyrwaniu ósemki. Bez znieczulenia. Dlatego też podjęli ryzyko i wywieźli nas na Mazury na tydzień. Dla nas przygoda po takim czasie w domu, dla nich chwila spokoju. Win-win jak to mówią za wodą małą i wielką.
Miało być dobrze, wyszło jak zawsze. Najemcy mieszkania na Młynarskiej zawinęli żagle i trzeba było zrobić szybkie odświeżenie. No i się zaczęło. Zamiast dwudniowego malowanka i odświeżenia blatu, była tygodniowa harówka do późnych godzin nocnych. Zamiast oglądania zaległych seriali i czytania książek, były godziny szorowania każdego centymetra kwadratowego mieszkania roztworem octu, sody oczyszczonej i wszelkich innych zabijających zapachy chemikaliów. I tak dzień w dzień, przez cały tydzień i jeszcze kolejny.
Jedyna dobra rzecz jaka z tego wszystkiego wyszła jest taka, że gdy mieszkanie było w miarę gotowe, Ojciec obiecał wynagrodzić mi niedoszłą wycieczkę na Elektoralną i zrobić męski wieczór na Młynarskiej. Zapakowaliśmy więc największą walizkę jaką mamy i ruszyliśmy z Matką na Młynarską, a Ojciec na Elektoralną po materac. Jak tylko dotarł, zaczęły się harce. Dobrze, że mieszkanie było w miarę puste, bo inaczej demolka byłaby totalna. Wspinanie się na drabinę, skakanie z sofy na materac, fikołki, koziołki, hulaj dusza piekła nie ma. Na sam koniec wieczoru była jeszcze kąpiel w wannie tak pełnej piany, że wylewała się na podłogę. No i oczywiście jeszcze pół godziny śmiechów w świeżo złożonym łóżku, Bruno ze swoją pościelą, ja ze swoją i Ojciec przychodzący co chwilę nas uciszać.
Wieczór można zdecydowanie uznać za udany. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz uda nam się zrobić taki męski wieczór, szczególnie że Ojciec wspominał o namiocie, lesie i ognisku!