11 views 5 mins 0 comments

LUBOMIR PO RAZ DRUGI.

In 2024
16 września, 2024

Ten weekend był od dawna zaplanowany, potwierdzony i do tego przyklepany na moich urodzinach. Wraz z rodziną G. mieliśmy pojechać w góry zdobyć Radziejową. Jak jednak już nie raz się przekonaliście, plany mają tendencję do nieoczekiwanych zmian. Tak i też było tym razem.

Prognozy pogody na weekend każdego kolejnego dnia zmieniały się na gorsze, jeszcze gorsze i dramatyczne (później okazało się, że były największe powodzie od tzw. „powodzi tysiąclecia” z 1997r.). Postanowiliśmy więc poczekać do piątku z rezerwacją noclegu i decyzją, czy w ogóle gdziekolwiek pojedziemy. W piątek wieczorem Stwórcy intensywnie rozmyślali i kalkulowali. Prognoza na sobotę była okropna. Deszcz, deszcz, później jeszcze więcej deszczu, a w nocy kolejne opady deszczu. Niedziela natomiast zapowiadała się co prawda pochmurnie, ale za to sucho. Zapadła więc decyzja, że jedziemy. Był tyko jeden mały problem – nie miałem butów górskich. Na szczęście w Salomonie były dobre promki, w odpowiednim rozmiarze i po krótkich przymiarkach, wyszedłem ze sklepu z nową parą. Zdążyliśmy jeszcze zrobić sobie wieczorne kino i normalnie, po dwudziestej drugiej, poszliśmy spać. Poranek przed wyjazdem był jedyny w swoim rodzaju. Skoro i tak miało lać, nie było sensu zrywać się skoro świt i pędzić na złamanie karku. Stwórcy przed zarezerwowaniem noclegu jeszcze raz sprawdzili prognozę, która na szczęście nie zmieniła się na gorsze. Ruszyliśmy więc niespiesznie chwilę po dziesiątej, a na miejsce dotarliśmy (słuchając oczywiście Pottera) chwilę po czternastej. Nasza baza – apartamenty Słoneczny Chełm w Stróży pod Myślenicami – była fantastyczna. Duży TV z Netflixem to podstawa, wiadomo. Do tego zajęliśmy fajniejszą sypialnię, a na koniec wykąpaliśmy się w jacuzzi na tarasie, z którego rozciągał się piękny widok na góry. Zrobiliśmy również małą rozgrzewkę przed zdobywaniem szczytu, przechadzając się po całkiem ładnej okolicy.

Pierwotnie mieliśmy zdobyć Radziejową. Po rewizji miała być Mogielica. A na koniec wyszedł Lubomir, na którym co prawda już byliśmy, ale nie mieliśmy z niego pieczątki. Trasa zapowiadała się całkiem wyzywająco, ponieważ mieliśmy ruszyć praktycznie spod naszej bazy. Plany zmieniły się jednak po raz kolejny, tym razem z powodu braku miejsca do zaparkowania samochodu. Podjechaliśmy więc na parking pod Schroniskiem PTTK na Kudłaczach i stamtąd ruszyliśmy czarnym szlakiem na Lubomir. Trasa była bardzo fajna, malownicza, z całkiem ostrymi podejściami. Do tego spływało wiele strumyków, co bardzo podobało się Brunowi. Po dotarciu do skrzyżowania ze szlakiem czerwonym, weszliśmy leśną „grań” i poczłapaliśmy spokojnie do szczytu. Szliśmy dwójkami, ja z Matką, której cały czas opowiadałem o mojej nowej książce, którą chcę napisać. Bruno szedł z Ojcem, planując wyprawę pod Everest base camp, łącznie ze wspinaczką w rakach i z czekanem! Droga od skrzyżowania do szczytu zajęła nam kilkanaście minut. Tym razem nie było tradycyjnej coli ani batonów… gdyż całkowicie o nich zapomnieliśmy. Na szczęście były jakieś lindorki i gumisie, więc choć odrobinę tradycji stało się zadość. Na szczycie przesiedzieliśmy dobre pół godziny. Pogoda była przepiękna, słońce świeciło, od wiatru chroniły nas drzewa, aż nie chciało się wracać!

Wracaliśmy tą samą trasą, a ja kontynuowałem opowieści i rozważania o mojej książce. Szybko dotarliśmy do schroniska, które okazało się całkiem fajnym miejscem, z wielkim drzewem, po którym się wspinaliśmy oraz widokiem na przepiękne pagórki widoczne z ławki usytuowanej zaraz przy nim. Na koniec zjedliśmy jeszcze żurek i dopiero wtedy ruszyliśmy do auta i do domu.

Visited 1 times, 1 visit(s) today