
Jak się powiedziało A, trzeba też powiedzieć B. W ten weekend Matka znowu z miała zajęcia, więc Ojciec musiał zagospodarować dwa dni z dziećmi. Panująca nadal pandemia uniemożliwia niestety zabawy wewnątrz, więc kina, centra handlowe, baseny, parki rozrywki czy nawet wycieczka do Ikei odpadały. Pozostało tylko łono natury.
Jakiś czas temu zdobyliśmy pierwszy szczyt, Łysicę. Podczas wspinaczki, która jak już wspominałem, bardzo nam się podobała, zrobiliśmy plan zdobycia korony polskich gór. Przekładając na polski, że wejdziemy na 28 najwyższych szczytów każdego z pasm górskich znajdujących się w naszym wspaniałym kraju. Właśnie trochę z braku wyboru innych, bliższych atrakcji, Ojciec zdecydował, że wdrapiemy się na Ślężę. W sobotę rano całkiem żwawo się zebraliśmy i ruszyliśmy do Wrocławia. Już w trasie, po głębszym zastanowieniu, zapadła decyzja, że atak na szczyt przeprowadzimy dopiero w niedzielę. Po pierwsze pogoda miała być lepsza, a po drugie i chyba nawet ważniejsze, dnia by nam nie starczyło i zapewne musielibyśmy schodzić w ciemnościach. Dlatego też zostaliśmy we Wrocławiu, zwiedziliśmy Topacz i lokalny plac zabaw, a wieczorem zrobiliśmy kino.
W niedzielę wstaliśmy prawie skoro świt. Udało nam się szybko skonsumować śniadanie i przed dziewiątą ruszyliśmy na poszukiwanie góry. Dużo czasu nie upłynęło i ukazała się nam, całkiem duża jak na taką niską górę. Ojciec zdecydował się na czerwony, mniej uczęszczany szlak i dlatego zaparkowaliśmy auto w miejscowości o dziwnie brzmiącej nazwie Sulistrowiczki. Trasa nie zapowiadała się zbyt trudna, przynajmniej na początku. Poza tym mieliśmy już trochę doświadczenia i dużo chęci, więc nic nam nie mogło stanąć na przeszkodzie. Do czasu jak się okazało. Niedługo po starcie zaczęły się przeszkody, kamienie i stromizny. Na początku nie było źle i traktowaliśmy je jak fajną przygodę. Pomagały też pitstopy, na których spędziliśmy więcej czasu niż na wchodzeniu. Ojciec miał dobrą strategię. Ustaliliśmy, że idziemy przez dziesięć minut i wtedy robimy pitstop. Ojciec nastawiał minutnik na 15 minut i tak spędziliśmy pierwszą godzinę. Kilka kroków, pitstop, kanapka albo gumiś. Następnie znowu kilka kroków, jabłko i znowu gumiś. I tak dalej. Matka i Babcia bały się, że przy takiej strategii może nam szybko zabraknąć jedzenia, ale ciężar plecaka wskazywał, że obawy były zupełnie niepotrzebne. Po jakimś czasie Bruno zaczął narzekać na zmęczenie i ból nóg, więc doszło jeszcze noszenie dzieciaka. Także teraz wyglądało to mniej więcej tak: 5 minut marszu, kolejne 5 minut marszu i marudzenia Bruna, że jest zmęczony, dziesięć minut marszu z Brunem na rękach i pitstop. I tak przez następne półtorej godziny. Ja byłem twardy i cały czas szedłem sam. Ostatni etap był najtrudniejszy. Stromo, wąsko, dużo kamieni. Nie było łatwo, ale Ojciec dał nam trochę czekolady, dostaliśmy zastrzyk energii i daliśmy radę. Po prawie trzech godzinach dotarliśmy na szczyt i byliśmy niesamowicie szczęśliwi. Ja zabrałem się za robienie zdjęć, a Bruno za bieganie. Zaliczyliśmy rzeźbę niedźwiedzia i wspinaczkę na drzewo tuż obok. Oczywiście wcześniej zjedliśmy resztę czekolady, jako nagrodę za nasz niesamowity upór i wysiłek. Po czym ruszyliśmy z powrotem, żeby nas noc nie zastała. Było trochę łatwiej, ale zmęczenie dawało się we znaki, co owocowało kolejnymi przerwami, upadkami i narzekaniami Bruna na zmęczenie. Jednak im dalej w dół, tym łatwiej nam się szło. Nawet ochota na zabawy i wygłupy wróciła.
Tym razem po dwóch godzinach byliśmy przy aucie. Na ostatnie pięć metrów Ojciec wziął mnie na barana, co skończyło się upadkiem nas obojga i guzem na mojej głowie. A tak mi dobrze szło… Bruno jak tylko wsiadł do samochodu to odpadł w jakieś trzydzieści sekund. Ja zdążyłem jeszcze zadzwonić do Babci i też odpłynąłem. Obudziliśmy się dopiero pod Łodzią w McDonaldsie.