
Majówka w tym roku zapowiadała się słoneczna i bez upałów, czyli pogoda idealna na zdobywanie kolejnych szczytów i pieczątek do książeczki zdobywcy. Był to też dobry moment na odwiedzenie dziadków w Świniarach, skąd zresztą jest już dużo bliżej w góry. Można więc powiedzieć, że było to połączenie idealne. W efekcie udało nam się zaliczyć trzy szczyty, jeden nowy dla wszystkich, drugi nową trasą, a wszystkie trzy nowe dla Matki. Ale po kolei.
W sobotę po śniadaniu wyruszyliśmy do Świniar, gdzie spędziliśmy miłe popołudnie i wieczór z dziadkami, zwierzętami i przede wszystkim z bajkami. W niedzielę zaproponowałem zdobycie Ślęży, która jest położona najbliżej, i na której Matka jeszcze nie była. Pomysł wszystkim się spodobał, więc po śniadaniu, kawie, deserze, chwili zabawy i gry w piłkę, niespiesznie ruszyliśmy w kierunku Wrocławia. Ponownie wybraliśmy najmniej uczęszczany, czerwony szlak, co okazało się mistrzowskim posunięciem, ponieważ na szczycie było chyba więcej ludzi, niż na cmentarzach pierwszego listopada. Szło się zdecydowanie szybciej i przyjemniej, niż za pierwszym razem. Jak się okazuje, dwa i pół roku różnicy w wieku działa zdecydowanie na naszą korzyść, o ogromnym doświadczeniu górskim nie wspominając! Dotarliśmy więc na szczyt w całkiem szybko i bezproblemowo. Tam okazało się, że szczyt to jedno wielkie i zadymione grillo-ognisko, więc długo się nie zastanawiając wbiliśmy do książeczek pieczątkę, wypiliśmy szybko colę i ruszyliśmy z powrotem na dół i do Świniar, zaliczając po drodze pyszną cukiernię w Sobótce.
W kolejny dzień udało nam się zebrać odrobinę szybciej. Tym razem celem podróży był Chełmiec. Okazało się, że jest to łatwa i przyjemna górka, choć trasa była dość długa. Na szczycie spożyliśmy małe co nieco, podbiliśmy oczywiście pieczątki i ruszyliśmy z powrotem do samochodu. Założenia przewidywały, że zdobędziemy Chełmiec, który jest w koronie gór oraz Borową Górę, która jest najwyższym szczytem Gór Wałbrzyskich. Ale jak już nie raz tutaj pisałem, plany mają tendencję do zmian. Czas potrzebny na wejście i zejście z Borowej Góry w naszym przypadku to około czterech godzin. Do tego kolejne cztery-pięć godzin na powrót do Warszawy, więc Stwórcy stwierdzili, że niestety będziemy musieli Borową Górę odpuścić. Szkoda, bo na jej szczycie jest wieża widokowa, a przejrzystość powietrza była w tym dniu znakomita. Mieliśmy jednak jeszcze trochę czasu, więc padł pomysł zdobycia Waligóry szlakiem żółtym, expressowym, z którego zrezygnowaliśmy ostatnim razem ze względu na małego Leonarda. Długo się nie zastanawiając, ruszyliśmy w kierunku Andrzejówki i po kilkunastu minutach jazdy byliśmy na miejscu. Na początku drogi Bruno oczywiście zaczął marudzić, że nogi go bolą, że jest zmęczony, że w sumie to jedna góra dziennie jest wystarczającym osiągnięciem. Marudził tak przez kilka minut, dopóki nie zobaczył prawie pionowej ściany z wystającymi korzeniami drzew, po której miał się wspinać. Zmęczenie zniknęło niczym szynka w peerelu. Ruszył za mną do przodu z prędkością światła i tyle go widzieli. Od czasu do czasu jedynie odwracał się na moment i pytał Matki, czy nadąża i daje radę. Kilka minut później był już ze mną na szczycie, a po chwili dołączyli do nas Stwórcy. Po pamiątkowym zdjęciu z tabliczką, ruszyliśmy w drogę powrotną, tym razem trasą standardową, po drodze pokazując Matce ruiny domku letniego księcia jakiegośtam oraz miejsce naszego pitstopu podczas pierwszego wejścia. W Andrzejówce podbiliśmy książeczki i rozpoczęliśmy powrót do Warszawy.
Jak widzicie, zbieranie pieczątek trwa w najlepsze. Mamy już trzy zaległe, pozostało już tylko pięć i będziemy na bieżąco. Mam nadzieję, że kolejna wyprawa już niedługo!