
Tym razem zaliczyliśmy dwa szczyty, tak na wszelki wypadek, ponieważ ktoś gdzieś stwierdził, że Skopiec podobno zmalał i teraz Baraniec jest najwyższą górą Gór Kaczawskich. Dlatego też weszliśmy na oba szczyty, które leżą jakieś pięć minut drogi od siebie.
Cała wyprawa odbyła się trochę przez przypadek. Bruno miał wycięcie migdała, na które musieliśmy pojechać aż do Jeleniej Góry. Na początku planowaliśmy pojechać na weekend i zdobyć Śnieżkę, ale po przemyśleniu sprawy zrezygnowaliśmy z wejścia, żeby pacjent czasem się nie przeziębił przed zabiegiem. Do tego wszystkiego, Matka wyczytała, że po zabiegu pacjent musi odpoczywać, nie może biegać, skakać i generalnie się wysilać. Marzenia o wspinacze musieliśmy więc odłożyć na później. Sam pobyt w Jeleniej Górze był całkiem przyjemny, mieliśmy bardzo fajne mieszkanie, spaliśmy w śpiworach na sofie w salonie, a ukoronowaniem wszystkiego był aktywny Netflix. Po zabiegu Bruno był trochę osłabiony, ale nie na tyle, żeby nie pójść na pyszny rosół do restauracji Kucie Smaku i na lody do Love Krove. To były oznaki, że może jednak uda się w kolejny dzień zrobić coś konstruktywnego.
Drugiego dnia powitała nas wspaniała pogoda i dobre samopoczucie całej rodziny, z pacjentem włącznie. Długo się nie zastanawiając, Stwórcy stwierdzili, że grzechem byłoby nie wykorzystać okazji. Ruszamy na Skopiec, oznajmili wszem i wobec i zabrali się do organiania mieszkania, pakowania, robienia śniadania, drugiego śniadania, a nawet zakupów na kolację. Droga do celu nie była zbyt długa. Po dwudziestu minutach jazdy, zaparkowaliśmy przy starcie szlaku, przebraliśmy buty i ruszyliśmy powolutku. Po drodze zrobiliśmy kilka zdjęć przy stojaku z przyczepionymi butami i poszliśmy dalej w kierunku wieży antenowej na Barańcu. Nie minęło więcej niż piętnaście minut i już byliśmy na szczycie. Szczerze mówiąc widok nas rozczarował. Nie ma tam nic oprócz wieży nadawczej! Szybko się posililiśmy i ruszyliśmy w kierunku Skopca. Po kolejnych kilku minutach dotarliśmy na szczyt i tutaj przynajmniej było oznaczenie i pieczątka do przybicia, co też niezwłocznie uczyniliśmy. Kolejna góra zaliczona, więc mogliśmy wracać. Droga powrotna do auta zajęła nam całe piętnaście minut, pomimo że była okrężna i z postojem na podziwianie widoków.
Teraz czekamy na kolejny ładny i wolny weekend, żeby w końcu zaliczyć Śnieżkę! Natomiast kiedy to nastąpi, tego nie wie nikt.