
Podczas ostatniego weekendu na południu naszego wspaniałego kraju, a nawet poza jego granicami, jednym z naszych przystanków był Szczyrk. Nie bez powodu zresztą, bo zaplanowane mieliśmy wejście na Skrzyczne, najwyższy szczyt w Beskidzie Śląskim, na który mieliśmy się wspiąć po raz pierwszy całą rodziną.
Noc spędziliśmy w jakimś hotelu przy drodze, gdzie mieliśmy własny pokój z czterema łóżkami, przy których stały wody mineralne, co bardzo nam się podobało, szczególnie te gazowane! Wstaliśmy dość wcześnie, zjedliśmy pyszne śniadanie, Stwórcy zakupili jeszcze kawę (co nas niezmiernie oburzyło, bo my niczego nie dostaliśmy) i ruszyliśmy do Szczyrku. Udało nam się zaparkować praktycznie przy samym wejściu na szlak, więc szybko ruszyliśmy.
Wszystko było zaplanowane perfekcyjnie, łącznie z pogodą i zjazdem wyciągiem ze szczytu. Plany jednak mają to do siebie, że się zmieniają. Pogoda była średnia, ale na szczęście prognoza zapowiadała, że z każdą godziną będzie lepiej. Wyciąg… no cóż. Okazało się, że jest przegląd techniczny i niestety będzie nas czekała piesza droga powrotna. Wiadomość tą Stwórcy jednak zachowali dla siebie, szliśmy więc pełni optymizmu, tym bardziej, że szlak był całkiem przyjemny. Udało nam się nawet przejść jakieś 20-30 minut do pierwszego pitstopu!
Z czasem szlak stawał się trochę bardziej wymagający, jednak nie na tyle, żeby nasze marudzenie miało choć odrobinę solidne podstawy. Była to chyba bardziej kwestia przyzwyczajenia, a raczej odzwyczajenia od dłuższego chodzenia. Po jakiejś godzinie marszu, zaczęliśmy się wspinać wąską dróżką po zboczu góry, słońce zaczęło się przebijać przez chmury i zobaczyliśmy chmury poniżej nas. Widok nas zachwycił tak, że kolejne pół godziny trasy pokonaliśmy w piętnaście minut. W miejscu, gdzie łączyły się dwa szlaki, zrobiliśmy sobie kolejny pitstop. Zostało nam jakieś półtorej godziny wspinaczki. Stwórcy zaczęli coś mamrotać, że nie wiedzą, czy wyciąg będzie działał, więc zasiane zostało ziarno niepokoju i nie byliśmy zbyt szczęśliwi z tego powodu. Jedyne co nas pocieszało to fakt, że byliśmy coraz wyżej, pogoda robiła się coraz ładniejsza, a widoki cieszyły oko. Gdy zobaczyliśmy w oddali działający wyciąg, wstąpiły w nas nowe siły. Ostatnie pół godziny wspinaczki to wielka walka. Było bardzo stromo i dość wietrznie. Szliśmy wzdłuż wyciągu (niedziałającego), żeby skrócić trasę. Jedyne co nas trzymało przy życiu i pchało dalej w górę to powrót na dół wyciągiem (w moim przypadku) i obiecana coca-cola (w przypadku Bruna).
Ostatnią resztką sił dotarliśmy w końcu na szczyt i było prawie idealnie. Słońce świeciło, widoki zapierające dech z chmurami pokrywającymi doliny dużo niżej. Wyciąg jednak nie dział i świadomość powrotu pieszo bardzo mi się nie podobała. Bruno natomiast z niecierpliwością ciągnął wszystkich w kierunku schroniska w celu nabycia coca-coli, co okazało się wymagającym wielkiej cierpliwości zadaniem. Kolejka do baru była tak długa, że zdążyliśmy z Matką zwiedzić cały szczyt, zrobić zdjęcia, posilić się, poganiać, pobawić i odpocząć. Po około 45 minutach, Ojciec w końcu przyniósł nam napoje, które szybko wypiliśmy i ruszyliśmy z werwą w dół. Tym razem wybraliśmy szlak wzdłuż wyciągu, który miał być łatwiejszy, ale oczywiście okazał się dużo gorszy. Idąc po stoku musieliśmy uważać na śliską trawę i kamienie, które wszędzie leżały i tylko czekały, żeby się na nich pośliznąć. Nie skłamię, kiedy powiem, że Ojciec nas trochę poniósł na barana, ale w moim przypadku było to dosłownie pięć, może dziesięć minut, a Bruna może dwa razy dłużej. Praktycznie całą trasę przeszliśmy sami. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie okazało się, że koniec tego szlaku znajduje się prawie kilometr dalej od naszego samochodu. Musieliśmy jeszcze przejść pół Szczyrku, żeby w końcu do niego trafić.
Kiedy już usiedliśmy w fotelach, Stwórców ogarnęła wielka błogość i przez kilka minut tak siedzieliśmy, kontemplując nasze osiągnięcie. Dostaliśmy od nich wielkie brawa i gratulacje za wytrwałość. Mieliśmy również silne postanowienie, że przed następnym szczytem, zaopatrzymy się w porządny sprzęt trekkingowy, bo chyba jako jedyni na szlaku szliśmy w trainersach, a Matka tutaj wybiła się na wyżyny i zaliczyła górę w botkach.