
Nie lubię ostatnich dni i nie lubię powrotów. Na wyjazdach jest zawsze tak fajnie, że powrót do domu to ostatnia rzecz, o jakiej myślę. Jedyne co mi poprawia nastrój, to możliwość spotkania z kolegami i pogrania z nimi w piłkę. Poza tym, to zdecydowanie wolałbym nie wracać.
Niedziela to był ostatni dzień naszego wyjazdu. Piękny, słoneczny i ciepły dzień. Stwórcy spakowali większość rzeczy już wieczorem, więc rano, pomimo konieczności wyniesienia się z pokoju do dziesiątej, nie było dużego zamieszania. Zabraliśmy się nawet ze wszystkimi tobołkami (a było ich naprawdę dużo!) na raz. Plan był prosty. Jedziemy do Warszawy. Najpierw zatrzymujemy się na Przełęczy Kłodzkiej i zdobywamy Kłodzką Górę. Później Domasław, gdzie zostawiamy Ojca (musiał jeszcze tydzień zastąpić wujka Radka). I następnie podróż do domu.
Kłodzka Góra, pomimo swojej niezbyt okazałej wysokości, okazała się całkiem fajną przygodą. Po raz kolejny podczas tej majówki, trasa na niską górę okazała się bardziej malownicza i wymagająca od niektórych tras na szczyty znacznie wyższe. Droga z przełęczy wije się w lesie, jest wąska i prowadzi raz w górę, a raz w dół. Po drodze przechodzi się przez dwa mniejsze szczyty, a na końcu trasy czeka na nas wieża widokowa oraz wiata z ławkami i stołami. Po około godzinie wędrówki byliśmy na szczycie. Nie zabrakło oczywiście standardowych atrakcji, czyli coli, soczków i słodkości. O pieczątce i zdjęciu nie wspominając! A później… cóż, wszystko zgodnie z planem. Zejście do auta, obiad, odstawienie Ojca i przejazd do domu. Powrót do rzeczywistości.
Po tym majówkowym maratonie zdobywania szczytów, niezdobytych pozostało jedynie siedem. Do tego dochodzi jeszcze Lubomir i Mogielica, na których już byliśmy, ale bez książeczek, więc w sumie musimy wejść na dziewięć gór i mamy zaliczoną koronę!