
Hotel Panorama okazał się całkiem przyjaznym miejscem. Tam właśnie mieliśmy nasz base camp do zdobywania szczytów w kotlinie. Plany były różne, stanęło jednak na tym, że na pierwszy ogień idzie Śnieżnik, najwyższy jak dotąd dla nas szczyt. Droga na niego była długa, więc Stwórcy postanowili wykorzystać zapas entuzjazmu i sił w pierwszy dzień, a łatwiejsze i krótsze trasy zostawili na dni kolejne.
Zapakowaliśmy wszystkie niezbędne rzeczy do plecaków (a nawet trochę zbędnych) i ruszyliśmy w kierunku Luxtorpedy – czyli wyciągu krzesełkowego na Czarną Górę. Postanowiliśmy z niego skorzystać, żeby od razu wbić się na czerwony szlak prowadzący do Schroniska pod Śnieżnikiem. Po drodze zobaczyliśmy dużą ilość wypożyczalni rowerów, tras rowerowych, bike parków i innych pump tracków, co bardzo spodobało się Brunowi. Zaczął nawet nalegać na wypożyczenie rowerów i jeżdżenie, a nie jakieś tam góry. Później okazało się, że Sienna to stolica górskich tras rowerowych. Kontynuowaliśmy więc zgodnie z planem, ale obiecaliśmy mu, że jeszcze tu wrócimy pojeździć.
Po wjechaniu na górę trzeba było dojść do szlaku krótką drogą przez las. Od razu przypomniała nam się Waligóra i Lackowa, bo trasa była bardzo stroma i wchodziło się znakomicie. Po dotarciu na szczyt Czarnej Góry odbiliśmy w lewo i czerwonym szlakiem ruszyliśmy w kierunku Śnieżnika. Stojąca na nim wieża, która była dla nas drogowskazem, była bardzo, ale to bardzo daleko. Nie zrażaliśmy się jednak, szliśmy sobie w parach i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Trasa była jednak długa i w związku z tym wymagająca…. cierpliwości. Technicznie nie było problemów, niestety! Co prawda prowadziła przez las, wąską ścieżką, a i widoki były przepiękne, jednak dla nas najfajniejsze w górskich wędrówkach jest wspinanie, a tego tutaj zabrakło. Szliśmy więc sobie i szliśmy, a Stwórcy cały czas nas zagadywali, żebyśmy zbytnio nie narzekali na nudę (patrz Bruno). Strategia działała i w ten sposób dotarliśmy do skrzyżowania ze szlakiem żółtym, skąd było już tylko kilkanaście minut do schroniska. Tam zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na przekąski zwykłe i te dopingujące. Sceneria i widoki były takie, że nikomu nigdzie się nie spieszyło, więc Stwórcy kontemplowali okoliczności, a my się trochę pobawiliśmy. Po tej przyjemnej przerwie przyszedł jednak czas na atak szczytowy. Droga była bardziej stroma, kręta, a widoki zapierały dech w piersiach. Szło się szybko i przyjemnie. Po kilkunastu minutach byliśmy na szczycie, który okazał się…. płaski i wielki jak Broad Peak, a wietrzny niczym K2 zimą w czasie jet streamu. Schowaliśmy się szybko w wieży. Bruno ma najprawdopodobniej lęk wysokości, więc po raz kolejny zrezygnował z wejścia wyżej, a ja z Ojcem weszliśmy na górę rozejrzeć się po okolicy. Widoki były bardzo fajne, ale wiało jeszcze fajniej, więc za długo tam nie zabawiliśmy. Na dole szybko podeszliśmy pod tabliczkę, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i pędem ruszyliśmy w kierunku schroniska, żeby wbić pieczątki. Tam też wypiliśmy tradycyjną colę, przegryźliśmy co nieco i ruszyliśmy z powrotem.
Droga dłużyła się niemiłosiernie. Co gorsza, nie byliśmy w stanie zdążyć na ostatni zjazd krzesełka, więc czekało nas jeszcze piesze zejście z Czarnej Góry. Na szczęście Stwórcy wyczuli nasze minorowe nastroje i ciągle z nami rozmawiali na trzy tysiące tematów, więc czas marszu minął nam niepostrzeżenie. Na Żmijowej Polanie Ojciec zarządził zmianę trasy – zamiast iść w kierunku szczytu Czarnej Góry, skąd przyszliśmy i gdzie prowadził szlak, ruszyliśmy w dół, szlakiem nieoznaczonym. Dzięki temu, po kilkunastu minutach byliśmy już w połowie Czarnej Góry i teraz pozostało nam już tylko zejście trasą narciarską na sam dół, co też niezwłocznie uczyniliśmy.
Po drodze do hotelu zaliczyliśmy jeszcze lokalne delikatesy, gdzie zaopatrzyliśmy się w przysmaki na wieczór, które należały się nam, jak psu micha. W sumie zrobiliśmy prawie dwadzieścia kilometrów! Moc jest z nami!!!