
Najbardziej odległa od nas góra z korony zdobyta. Wysoka Kopa w Górach Izerskich poddała się łatwo, choć droga była dość długa. Pogoda miała nie dopisać, ale po raz kolejny okazało się, żeby nie zwracać uwagi na prognozy, tylko realizować swoje plany.
A plan był taki, żeby dojechać do Wrocławia w piątek, ponieważ Ojciec był już tam od tygodnia, dzielnie zastępując wujka Radka przebywającego na urlopie. Dojechaliśmy wczesnym popołudniem i od razu rzuciliśmy się na Playstation. Później również na Ojca. Ale to dopiero po rozegraniu kilku meczy w E-Soccer. Dzień zdobywania góry nie zapowiadał się zbyt dobrze. Było chłodno, popadywał deszcz, generalnie warunki na siedzenie w domu i granie na Playstation, a nie na chodzenie po górach. Po śniadaniu Stwórcy pozwolili nam chwilę pograć, a sami przygotowywali nas do wyprawy. Dojazd do parkingu zajął nam co prawda ponad dwie godziny, ale dzięki temu zdążyło się wypadać i pogoda poprawiała się z każdą minutą. Plan zakładał zrobienie pętli, więc ruszyliśmy trasą czerwoną (która zresztą jest jeszcze zielona i niebieska!) z parkingu przy Rozdrożu Izerskim. Zapowiadała się na łatwą i przyjemną… do czasu! Niedługo po starcie szlak odbijał mocno w prawo i mocno w górę. I tego nam było trzeba! Zapał od razu wzrósł wykładniczo, a pokonywane kolejnych metrów w końcu zaczęło sprawiać przyjemność. Jesteśmy stworzeni do gór wysokich, bo na płaskim i lekko pofalowanym terenie jest po prostu nudno. Na trasie były jeszcze inne rozrywki – skałki, stara kopalnia kwarcu oraz pitstopy z pysznymi przekąskami. Po około dwóch godzinach dotarliśmy do Wiaty turystycznej pod Wysoką Kopą, gdzie spożyliśmy lunch oraz dowiedzieliśmy się, że droga na szczyt jest zamknięta z powodu dzikich zwierzątek, którym nie wolno zakłócać spokoju. Dowiedzieliśmy się również, że gdzieś w okolicy postawiono tymczasowe oznaczenie szczytu wraz z pieczątką, więc po skończeniu jedzenia udaliśmy się na poszukiwania. Poszliśmy oczywiście nie w tą stronę, co trzeba, ale w końcu udało nam się znaleźć górowskaz, zrobić selfiacza i wbić pieczątki do książeczek. Kolejny szczyt odhaczony.
Później pozostał tylko powrót do auta, który był długi i męczący, gdyż był długi i męczący, bo był długi. Po kolejnych dwóch godzinach, kilku przerwach i zjedzeniu całych zapasów z plecaka, dotarliśmy do auta i ruszyliśmy w kierunku Świniar, w odwiedziny do dziadków.