
Na koniec ferii czekał nas wyjazd do Wrocławia, do Ojca, który zastępował wujka Radka przy obsłudze wysyłek. W zależności od pogody mieliśmy jechać na narty lub odwiedzić dziadków w Świniarach. Szczerze mówiąc, nie do końca byliśmy pewni, która opcja jest lepsza. Czego natomiast byliśmy pewni, to grania na Playstation!
Od razu po przyjeździe i szybkim rzuceniu „cześć” do Ojca, rozsiedliśmy się na kanapie, pady do rąk i zaczęliśmy grać. Stwórcy prowadzili ostatnie dyskusje na temat planu weekendowego, my natomiast pochłonięci byliśmy strzelaniem goli w E-Soccer i od czasu do czasu przegryzieniem czegoś pysznego. Wieczorem zapadła decyzja – jedziemy na narty na stare śmieci Ojca – do Jańskich Laźni i do Pecu pod Snieżką. W pierwszy dzień trafiliśmy od Jańskich, co jak się okazało, nie było strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Co prawda dla mnie i Ojca było fantastycznie, natomiast Matka z Brunem nie byli zbyt szczęśliwi ze względu na trudne, czerwone trasy. Nie było łatwo, ale na szczęście dali jakoś radę. Pod koniec dnia ich dwójka poszła do samochodu przygotowywać się do wyjazdu, a ja z Ojcem pozjeżdżaliśmy jeszcze trochę trudnymi trasami. Około szesnastej ruszyliśmy do naszej kwatery, która znajdowała się blisko granicy we wsi Miszkowice. Jak się okazało, było to wielkie mieszkanie z dwoma sypialniami, wieloma zabawkami, Canalem plus i telewizorem. Bardzo nam się podobało, więc jak tylko zjedliśmy zupę, zabraliśmy się do oglądania i pałaszowania czekolady i innych przysmaków. Spać, pomimo zmęczenia, poszliśmy późno, nie mogąc nacieszyć się naszym pokojem.
Rano szybko zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy do Pecu. Znaleźliśmy tam wiele różnych tras, ale jedna, niebieska, najbardziej wszystkim przypasowała i większość dnia spędziliśmy na niej. Bruno i Matka w końcu mogli czerpać przyjemność z jazdy, a ja z Ojcem pracowałem nad techniką. Pogoda była fantastyczna, słońce świeciło, Śnieżkę było widać jak na dłoni, śnieg zmrożony, kolejek brak – lepszej narciarskiej niedzieli nie można było sobie wyobrazić. Było tak wspaniale, że aż nie chciało się wyjeżdżać. Niestety czekała nas długa droga do domu, więc o piętnastej zaliczyliśmy ostatni zjazd z samej góry na dół, podczas której zaliczyłem odcinek z zasypaną w śniegu rurą. Później już tylko podróż do domu, z krótką przerwą u Wujka Radka w Domasławiu i hotdogiem na Shellu.