
Po dwóch-trzech godzinach znieczulenie zaczęło ustępować i akcja znów zaczęła nabierać tempa. Rozwarcie zbliżało się do 8 cm, zegar wskazywał dokładnie okolice dziewiątej. Lub też dziesiątej. Jakoś nie było czasu patrzeć na zegar. Stwórcy przygotowywali się na ostatni etap. Matka trochę podbudowana chwilą bez bólu, a Ojciec po krótkiej i nerwowej drzemce. Już niedługo miałem się wykluć, ale nim to nastąpiło, musiało jeszcze trochę czasu upłynąć i kilka rzeczy się wydarzyć. W telegraficznym skrócie wyglądało to mniej więcej tak:
Matka: AaaaaaaAaaaaAAAAAAaaaaaaaAAAA
Matka: AaaaaaaAaaaaaaaaaAAAAaaaaaaaaaa
Matka: AaaaAaaaaaaaaaaAAAAAAaaaaaaaAA
Reszty możecie się domyślać. Uwieszona na Ojcu, który ze wszystkich sił próbował ją podtrzymywać, zarówno na duchu jak i w pionie, wykrzyczała ostatnie dwa centymetry w ciągu godziny. Na chwilę przed jedenastą, tuż po inspekcji rozwarcia, położna rzuciła półżartem, że do południa wypadałoby skończyć i pozbyć się brzuszka. Oznaczało to, że zaczęła się ostatnia faza operacji – wypchnięcie mnie na świat. Przy drabinkach i z instrukcjami położnej, Matka, niczym Chodakowska w szczycie formy, robiła przysiady połączone z wypychaniem wszelkich wnętrzności, łącznie ze mną. Ojciec cały czas asystował i podobnie jak poprzednio, podawał trunki, podnosił, podtrzymywał, przynosił, odnosił, motywował. Był jak Tommy Lee Jones w ściganym. Samopoczucie wewnętrzne miał jednak kapeczkę inne. Chwilami nie mógł patrzeć na coraz większe katusze Matki i coraz mocniej musiał zaciskać i zęby, i umysł, aby nadal trzymać fason.
Po trzydziestu minutach, które wydawały się wiecznością, Matka została poproszona o przejście na łóżko i dokończenie dzieła. Ojciec zajął honorowe stanowisko przy głowie Matki. Złapał ją za rękę, mocno ścisnął. Kostki zbielały, ale Matka nawet nie poczuła. Spojrzał jej głęboko w oczy. To co zobaczył dodało mu otuchy i nabrał pewności, że już nic już nie jest w stanie jej zatrzymać. Nie przypominały już tych wcześniejszych, zagubionych i przerażonych. Widać było w nich ogień, wolę walki. Absolutnie skupienie i pewność siebie. Kolejne pół godziny minęło na jeszcze głośniejszych krzykach, perfekcyjnym wykonywaniu poleceń położnej i lekarki oraz pokrzykiwaniach motywujących Ojca niczym z Rocky’ego. No i przede wszystkim na mojej wędrówce w kierunku światła. Gdy informacja o pokazaniu się mojej owłosionej głowy dotarła do Matki, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wstąpiły w nią nowe siły. Poziom energii skoczył wykładniczo niczym po najlepszym stuffie, tym razem prosto z Bogoty. Wiedziała, że koniec jest tuż tuż i za chwilę, po długich dziewięciu miesiącach oczekiwania, w końcu będzie mogła wziąć mnie w swoje ramiona. W tym samym czasie Ojciec grzał pieluszki i z coraz większym trudem próbował powstrzymywać napływające łzy.
Godzina 12.20. 3925 gram. 56 centymetrów. 10/10. Zapłakałem sobie spokojnie, wzruszony Ojciec przeciął pępowinę i podano mnie Matce. Jej twarz, pomimo potwornego zmęczenia, promieniała ze szczęścia, ale tym razem to Ojciec uronił łzę, pierwszy raz od wczesnego dzieciństwa. I w ten oto sposób zaczął się mój pobyt na Ziemi.