
To by w gipsie nie chodziła, jak mawia stare przysłowie. Nie było drastycznie, jednak gips trzeba było założyć. I nawet mi się to podobało, przez cały jeden dzień. Im dalej w las, tym było gorzej. Zaczęło się oczywiście całkiem niewinnie, zwykły skok ze śmietnika i podparcie ręką. Wieczorem trochę ponarzekałem, że mnie boli, jednak nie dokuczało mi na tyle, żeby Stwórcy się zamartwiali. W końcu kości nie było widać, spuchnięcia również, założyli więc, że wszystko będzie ok. Poza tym nikomu nie widziało się jechać na nocny dyżur bez naprawdę poważnego powodu. Rano jednak dalej narzekałem na ból, więc pojechaliśmy w trybie pilnym na prześwietlenie i jakieś pół godziny później miałem już założony gips. Na początku same plusy – spóźniony do szkoły, mogłem pochwalić się kolegom i koleżankom i w ogóle! Z czasem jednak zacząłem dostrzegać plusy ujemne. Nie mogłem się podrapać, nie mogłem szaleć na podwórku, nie mogłem iść na basen ani na treningi piłkarskie. I tak przez trzy tygodnie, które przedłużyły się do czterech, ponieważ nie było terminów na zdjęcie gipsu…
Poza gipsem nie było jednak źle tej jesieni. Pogoda dopisywała, jeździliśmy na lokalne wycieczki, między innymi do Muzeum Kolei Wąskotorowej w Sochaczewie, gdzie spotkaliśmy się silną ekipą – były rodziny F., B. i G. – i gdzie toaleta w pociągu-muzeum została przetestowana jak najgorszy kibel w Szkocji, cytując klasyka. A w drodze powrotnej zaliczyliśmy Zajazd w Granicy w Kampinosie i ścieżkę dydaktyczną obok, gdzie na suchych bagnach chowaliśmy się w trawach tak, że nas dorośli znaleźć nie mogli. Kolejną wycieczkę mieliśmy na farmę dyń w Powsinie, gdzie zaprosił nas Janek G. z pierwszego piętra na swoje urodziny. Było fantastycznie, bo nie dość, że był tort, słodycze, soczki i inne pyszności, to jeszcze można było pojeździć rowerami na czterech kołach, poskakać na trampolinach i powspinać się na bele siana. Wisienką na torcie były strzelaniny nerfami, gdzie spędziliśmy większość czasu. Jakby tego było mało, to na koniec weekendu pojechaliśmy jeszcze na targi kamperów, na które w ogóle nie chciałem jechać, a gdzie Bruno był w siódmym niebie. Ja zresztą też, ale najpierw musiałem ponarzekać i zwymyślać ten głupi pomysł. Wiadomo, cały ja!
Jak na jesień nie było więc tak źle. Pogoda dopisywała, nie padał deszcz, temperatury były przyzwoite, więc można powiedzieć, że w tym roku mieliśmy prawdziwą złotą polską jesień. I oby tak było zawsze!