
Święta Bożego Narodzenia jak zwykle spędziliśmy u dziadków na Mazurach. Jak tylko wszedłem do domu to wiedziałem, że będzie dobrze, gdyż już w korytarzu zobaczyłem pierwszą gwiazdkę. Po wejściu do przedpokoju kolejne dwie, a w salonie, na choince, trzecią, największą, świecącą i migającą. Mój zachwyt nie miał końca. Stanąłem jak zahipnotyzowany na środku pokoju, moje ręce poszły w górę, kciuki wskazywały gwiazdkę, a z gardła wydobywał się jęk zachwytu. Jeśli przypomnicie sobie misie w Powrocie Jedi po zobaczeniu C3PO, to wyglądałem bardzo podobnie. Szkoda tylko, że Stwórcy zamiast wziąć telefon do ręki i mnie nagrać, stali jak wryci i tylko zacieszali na ten widok. Później było jeszcze lepiej. Okazało się, że w domu jest dużo więcej gwiazdek, w wielu miejscach, we wszelkich formach. Na małej choince-świeczce, na miseczkach, na pojemnikach na świeczki, na bombkach. Były świeczki-gwiazdki, kwiatuszki na firankach w kształcie gwiazd czy też gwiazdki na podkładkach na stół. Takie rzeczy tylko u babci, tylko w święta! Dlatego też codziennie rano po wypiciu mleka robiłem z babcią marszrutę, każdą z nich dokładnie oglądając, dotykając i komentując. Później były zabawy, zabawki, zabawy i jeszcze raz zabawki. Najpierw z Matką, później z Ojcem, następnie babcia, dziadek, ciocia-babcia i tak w kółko na okrągło. Permanentna atencja czyli tak jak lubię najbardziej.
Nauczyłem się kilku nowych trików oraz odkryłem słowotwórstwo. Jak jestem głodny to idę do lodówki i głośno oznajmiam wszem i wobec, że czas mi dać jogurt lub serek wiejski grani. Jak się okazuje uwielbiam nabiał. Jeśli chodzi o moje ulubione słowa to na pierwszym miejscu jest “Nie”. Oczywiście czasami potrafię powiedzieć “tak”, ale zdarza się to dość sporadycznie. Skoro najczęściej jestem proszony o rzeczy, których nie chcę robić, to co niby mam odpowiadać?!? Umiem jeszcze powiedzieć “Ta-ta” (to już od dawna), a jeśli ktoś chce abym powiedział “Mama” to brzmi to mniej więcej tak: “Taaaa-Ta”. Nie myślcie sobie jednak, że nie potrafię zwrócić się bezpośrednio do mojej ukochanej rodzicielki. Jak tylko jestem głodny czy przestraszony to mój język od razu odpowiednio się układa i z gardła wypływa piękne i płynne “Ma-ma”, którego nie powstydzili by się Bralczyk i Miodek razem wzięci. Są jeszcze “Tam”, “Bam” i inne ich odmiany oraz długie wywody pełnozdaniowe w języku podobnym do wyżej wymienionych misi, kompletnie niezrozumiałe dla kogokolwiek oprócz mnie. Co oczywiście w ogóle nie przeszkadza mi coraz regularniej i coraz głośniej je wygłaszać.
Na koniec zostawiłem najlepsze – prezenty. Znalazłem ich wiele pod choinką, poczynając od książek, poprzez ubrania, samochody i inne zabawki, a kończąc na sankach, których długo nie było mi dane wypróbować, mimo tego, że temperatury spadły z kilkunastu na plusie do piętnastu na minusie. Śniegu było jednak jak na lekarstwo. Dopiero w sobotę, dzień przed powrotem, spadło troszeczkę i mogłem wziąć je na pierwszą przejażdżkę. Przejechałem się jakieś dziesięć metrów, pociągnąłem pięć i… poszedłem po moją ulubioną zebrę. I to by było na tyle jeśli chodzi o sanki, przynajmniej na razie.