
Drugiego dnia pogoda zdecydowanie się poprawiła, co oznaczało zwiedzanie miasta wszerz i wzdłuż. Dosłownie! Zaczęliśmy od Topographie des Terrors i Checkpoint Charlie, poprzez Gendarmenmarkt, na którym zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę i podziwialiśmy pana puszczającego ogromne bańki mydlane, co wprawiło mnie w ekstazę. Następnie ruszyliśmy w kierunku Nikolaiviertel i tam też odpadłem na drzemkę, a Stwórcy usiedli sobie na ławeczkę za kościołem i popijając kawę, kontemplowali okoliczności przyrody i całą wycieczkę. Po szybkiej przekąsce, udaliśmy się na Alexander Platz, mijając po drodze piękną fontannę Neptuna oraz zaglądając na chwilę do St.Marienkirche. Zrobiliśmy też kila selfiaczy pod Zegarem Świata z wieżą telewizyjną w tle i ruszyliśmy Karl-Marx-Alle w poszukiwaniu pewnej fontanny z przewodnika. Minęliśmy wszystkie komunistyczne landmarki i zrobiliśmy kolejną przerwę na jedzenie, tym razem na Strausberger Platz, siedząc na ławce z widokiem na fontannę na rondzie. Niestety nie była to fontanna z przewodnika, więc długo nie czekając ruszyliśmy dalej w kierunku Volkspark Friedrichshain. Po przejściu całego parku, w końcu dotarliśmy do naszej fontanny! Märchenbrunnen. Nie jest to co prawda Fontanna di Trevi w Rzymie, ale i tak muszę powiedzieć, że warto było zrobić te miliony kroków aby ją zobaczyć. Tym bardziej, że połowę zrobiłem w wózku lub na rękach! Jako że była jeszcze dość młoda godzina, Stwórcy zarządzili, że będziemy kierować się w kierunku hotelu dość okrężną drogą, przez dzielnicę żydowską. Po zatankowaniu lodów i batonów na pobliskiej stacji benzynowej, ruszyliśmy w obranym wcześniej kierunku, coraz wolniej przebierając nogami. Minęliśmy po drodze Rosa-Luxemburg-Platz i przez kompletny przypadek znaleźliśmy Hackesche Höfe, zespół połączonych kamienic ze sklepami i knajpami. Podczas poprzedniej wizyty Stwórcom nie udało się go znaleźć, więc byli zachwyceni. Po wyplątaniu się z tej sieci podwórek i podwóreczek, w końcu dotarliśmy do synagogi, która okazała się jednym wielkim rozczarowaniem. Głównie dlatego, że nie było jej widać! Zasłaniały ją drzewa, a na dodatek nie można było do niej podejść. Na pocieszenie, dosłownie kilka metrów dalej, znaleźliśmy Heckmann-Höfe, kolejne podwórze w kamienicy, pięknie zmienione na plac ze sklepami i knajpami oraz dużą rzeźbą hipopotama, na którego natychmiast się wdrapałem. Tutaj też zapadła decyzja o powrocie do hotelu, ale zamiast wsiąść do tramwaju dalej szliśmy pieszo, a na dodatek odbiliśmy przed rzeką w prawo i ruszyliśmy w kierunku Bundestagu. Chwila odpoczynku, kolejne selfiacze, szybkie naleśniki w Tiergarten i dopiero wtedy mogliśmy z czystym sumieniem udać się do hotelu na zasłużony odpoczynek. Jak naliczyła aplikacja, zrobiliśmy 21 kilometrów!
Ostatni dzień zaczął się od dużych wrażeń, szczególnie dla Stwórców. Zaczęło się bardzo niewinnie, jak to zazwyczaj bywa. Po śniadaniu pomagałem Ojcu wynosić walizki z pokoju, ale że to dość nudne zajęcie, wezwałem windę i postanowiłem pojechać na przejażdżkę. Najwyraźniej obudził się jeden z genów odziedziczonych po Ojcu, który od najmłodszych lat lubił podróże bliższe i dalsze. Po usłyszeniu ciszy, Stwórcy wybiegli na korytarz i zaczęli mnie szukać. Znaleźć oczywiście mnie nie mogli, usłyszeli tylko mój śmiech w windzie. Windy niestety były dwie, ale dobra wiadomość dla nich była taka, że jedyne piętra, na które mogłem się udać bez karty to parter i garaż. Ojciec wsiadł do pierwszej, która przyjechała, a Matka czekała na drugą. Zjechanie na dół zajęło mu dość dużo czasu, ponieważ zatrzymywał się kilka razy na kolejnych piętrach. Dojeżdżając do parteru usłyszał mój płacz. Po otwarciu drzwi wysiadłem na parterze i zdezorientowany pobiegłem na stołówkę, ostatniego miejsca, które kojarzyłem i w którym byliśmy razem. Samotność niezbyt mi się podobała, więc dość mocno się rozryczałem, wpędzając w konsternację i zaniepokojenie obsługę i dość znaczną liczbę wymeldowujących się gości. Na szczęście nie trwało to długo, bo po chwili pokazał się Ojciec i nie zastanawiając się nawet sekundy, z wielką ulgą wskoczyłem mu w ramiona. W ogóle nie myśląc i zamiast zaczekać na Matkę, wsiedliśmy do windy i pojechaliśmy na górę. Tutaj dostałem solidny opieprz, po czym wtuliłem się w poduszkę delikatnie szlochając. Niedługo później dojechała Matka, blada jak czystej krwi albinos, co zresztą trafnie zauważyła pani sprzątająca. Jak widać dzień rozpoczął się dobrze, więc po zapakowaniu tobołków do auta, ruszyliśmy na ostatni etap zwiedzania. Zaczęliśmy od Gemäldegalerie, gdzie obejrzeliśmy Rembrandty, Rubensy i innych Cannalettów. Następnie ruszyliśmy w kierunku Charlotenburga, zahaczając po drodze o Bauhaus Museum i piwko na Wittenbergplatz (obie atrakcje niestety przespałem). Naszym celem były ruiny kościoła Kaiser-Wilhelm-Gedächtnis-Kirche, więc udaliśmy się w jego stronę, robiąc po drodze selfiacza pod rzeźbą, która nazywa się… Berlin, z kościołem w tle. Po szybkim obejrzeniu kościoła, zjedliśmy klasyczne bratwurst i pommes frites (niestety były bardzo kiepskie) i pojechaliśmy(!) metrem(!!) po samochód. Zgodnie z planem dnia pojechaliśmy jeszcze obejrzeć katedrę i to miała być już ostatnia atrakcja wycieczki. Zaparkowaliśmy na moście przy Nikolaiviertel i nie biorąc nic ze sobą poza podręczną torbą i aparatem, ruszyliśmy w kierunku katedry. Katedra była przepiękna, tak przynajmniej twierdzą Stwórcy. Mnie natomiast najbardziej podobało się ganianie między ławkami. Na koniec podjęliśmy się wejścia na taras widokowy. 191 wąskich i krętych schodków ze mną na rękach, po dwudziestu kilometrach zrobionych dzień wcześniej i pewnie dziesięciu już dziś, to była wymarzona rozrywka dla Ojca. Po bardzo długiej chwili, która trwała prawie wieczność, zdyszani i mokrzy (tylko Stwórcy oczywiście), mogliśmy podziwiać piękne widoki na cały Berlin. Po obejściu kopuły dookoła zeszliśmy powoli na dół. Szczęśliwi i zadowoleni zaczęliśmy kierować się w stronę auta, a Matka stwierdziła, że mieliśmy wspaniałą wycieczkę i już nie może się doczekać kolejnej. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę przy grupce Albańczyków czy innych podpalanych i popatrzyliśmy, jak grają, niczym Franek Dolas, w czerwone wygrywa, czarne przegrywa. Było duże zamieszanie i stworzony klasyczny sztuczny tłum, więc szybko się stamtąd ewakuowaliśmy i po kilku minutach doszliśmy do samochodu. Ojciec poprosił Matkę o kluczyk i wtedy okazało się, że… kluczyka brak. W spodniach nie ma, w kieszonce bocznej plecaka nie ma, nigdzie nie ma. Ojciec chciał wyrzucić wszystko z plecaka i sprawdzić każdą rzecz po kolei, ale Matka bała się robić to na środku mostu, z trzema pasami jazdy po każdej stronie, więc zdecydowaliśmy się wrócić na chodnik. Po drodze Ojciec zarządził przejście tą samą trasą i sprawdzenie czy czasem gdzieś te klucze nie wypadły. Matka była święcie przekonana, że kluczyki były w bocznej kieszeni plecaka, która niestety była otwarta. Mimo tego ruszyliśmy tą samą trasą, oglądając każdą kostkę bruku i pytając o kluczyk kelnerów w kolejnych knajpach. W pewnym momencie Matka, w przypływie analitycznego myślenia pod presją, stwierdziła, że to Albańcy wyciągnęli kluczyk. Zrobili zamieszanie, żeby wszyscy skupili wzrok na trzech kubeczkach, a w międzyczasie obrobili naiwniakom kieszenie. Chwilę później, napędzana ciągłymi teoriami spiskowymi szefowej, przyszła druga myśl, jeszcze gorsza. Śledzili nas do samochodu i go ukradną! Stwórcy zbledli jeszcze bardziej, mimo tego, że już wcześniej ich twarze przypominały kolorem misie polarne. W samochodzie były wszystkie nasze rzeczy plus spora ilość gotówki. Przerażeni rozdzieli się. Ojciec pobiegł szukać policji, żeby zdobyć z nimi kluczyk od Albańców, a ja z Matką miałem pilnować samochodu! Pomysł, który nawet dla dwulatka po milisekundzie zastanowienia, wydaje się tak absurdalny, że nawet nie mam go z czym porównać. W każdym razie Ojciec nie znalazł ani policji, ani Albańców, ale zdał sobie sprawę z faktu, że auta pilnuje kobieta z malutkim dzieckiem, i czym prędzej przybiegł do nas pozbawiony tchu i z nogami z waty. Ja natomiast w międzyczasie trochę zjadłem i w dalszym ciągu dziwiłem się, dlaczego nie możemy wsiąść do auta. Po rozmowie z konsultantem z wypożyczalni, Ojciec miał przed oczami wizję straconego samochodu z wypożyczalni, dobytku w środku, dodatkowych kosztów pobytu w Berlinie i grupki Albańców, podjeżdżających do niego w okolicach czwartej rano, warującego przy samochodzie w krótkim rękawku i krótkich spodenkach. Po otrzymaniu informacji, że samochód zostanie unieruchomiony i odholowany na strzeżony parking, Stwórcy trochę się uspokoili, ale zaczęli liczyć koszty i nadal miny mięli bardzo nietęgie. Po kilkunastu długich minutach, Matka postanowiła sprawdzić cały plecak, mimo tego, że dała by się pokroić, że kluczyk był w bocznej kieszeni. No i cudownym trafem kluczyk się znalazł! Ojciec szybko zadzwonił, aby odwołać całą akcję, wsiedliśmy do auta i po odczekaniu kilkunastu minut, ruszyliśmy w trasę. Jak zwykle z opóźnieniem, tym razem dwugodzinnym.
Jak widać wycieczka była wesoła i na pewno zapadnie w pamięć, szczególnie Stwórcom. Mnie z podróży najbardziej podobały się wiatraki przy autostradzie oraz tunele przy wjeździe do Berlina. Stwórcy natomiast uświadomili sobie, że zwiedzanie miast nie jest co prawda już takie jak kiedyś, ale nadal jest fajne, przyjemne i dające bardzo dużo satysfakcji, a ja wcale im tak bardzo w tym zwiedzaniu nie przeszkadzam. Nic tylko czekać na kolejną wycieczkę!