
W tym roku ferie były zaplanowane od A do Z, łącznie z wyjazdem narciarskim w Alpy! W pierwszym tygodniu Ojciec miał targi, więc my pojechaliśmy z Brunem na Mazury. Niestety nie było tak fajnie, jak w roku poprzednim ze względu na całkowity brak śniegu, lodu i mrozu. Można powiedzieć, że pogoda była listopadowa, tyle dobrze, że bez opadów deszczu. Babcia zresztą przewidziała taką możliwość i zaklepała nam miejsce na warsztatach w bibliotece. Byliśmy tam dwa razy i było całkiem fajnie. Po za tym to jak u dziadków – trochę piłki, trochę koszykówki, wyjazdy do Szczytna no i dużo bajek! Tydzień zleciał nam bardzo szybko i w piątek około południa Ojciec odebrał nas w Legionowie. Jak się okazało, czekało nas jeszcze dużo roboty! Po drodze do domu zahaczyliśmy o Sportano, żeby nabyć gogle dla Bruna. Później jeszcze zakupy różnych rzeczy na wyjazd, potrzebnych mniej lub bardziej. A na koniec pakowanie bagaży, pakowanie samochodu i pakowanie bagażnika na dachu. Słowem orka na ugorze!
W sobotę rano ruszyliśmy do Austrii. Droga minęła całkiem sprawnie i około dziewiętnastej byliśmy w miejscu pierwszego noclegu, które miało zapierający dech w piersiach widok na masyw Grimming, a który mieliśmy zobaczyć w całej okazałości dopiero rano. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę i po około półtorej godziny i ostrym podjazdem z serpentynami i duszą na ramieniu, zaparkowaliśmy pod dolną stacją gondoli. Wszystko udało się nadzwyczaj szybko i sprawnie załatwić. Bagaże zapakowaliśmy do wagonika towarowego, siebie to osobowego i poooooszliiiiii na górę. Bruno trochę się bał, ale Ojciec powiedział mu, że za kilka dni będzie w gondoli zasypiał i w ogóle nie zwracał uwagi na wysokość! Na górze okazało się, że pokój będzie przygotowany dopiero o 15-tej, więc długo się nie zastanawiając złożyliśmy bagaże, ubraliśmy się i poszliśmy na stok. Na początek mała trasa z orczykiem przy hotelu, a następnie długa, czerwona wzdłuż gondoli. Początki były trudne, ale w miarę poszło i wszyscy jakoś zjechali.
Samo miejsce okazało się naprawdę świetne. Hotel znajdował się na stoku, więc wystarczyło tylko z niego wyjść, wpiąć narty i już można było zjeżdżać! Było też dużo szlaków skiturowych i turystycznych, z których Bruno z Ojcem skorzystali jednego dnia. Przez dwie godziny wędrówki zapadali się w świeżym śniegu, czasami nawet do pasa. Bardzo im się podobało! Śniadania i obiadokolacje były przepyszne, chociaż zabrakło wiener schnitzel’a. Najlepsze były jednak lody na deser, którymi można było częstować się do woli. Poza tym mieliśmy do dyspozycji saunę z widokiem na góry (dorośli bardzo, dzieci niebardzo) oraz basen (tutaj całkowicie odwrotnie), z których korzystaliśmy każdego dnia, a czasami nawet dwa razy dziennie.
W kolejnych dniach jeżdżenie szło nam coraz lepiej i wyrobiliśmy sobie fajny rytm dzienny. Rano, jak już wszyscy się wyspali, szliśmy na długie i obfite śniadanie. Później grubsze potrzeby fizjologiczne i na stok! I tak do 15-16 tej w zależności od formy poszczególnych zawodników. Następnie zjazd do hotelu i w ramach odnowy biologicznej – sauna i basen. Później kolacja i w zależności od nastroju – czytanie/zabawa/bilard/piłkarzyki/ścianka wspinaczkowa/kino. A najczęściej te wszystkie rzeczy po kolei. Tydzień minął nam w trzy sekundy!