
Długi weekend równa się zdobyta góra. Tak było i tym razem, ale nie tylko! W przeciwieństwie do większości poprzednich wspinaczek, gdzie jechaliśmy i biegliśmy z wywalonym językiem po pieczątkę, to miał być weekend typu slow. Wyjazd rano, po śniadaniu, bez pośpiechu. Zameldowanie się w hotelu, chillout, krótki spacer, kolacja, kino, itp.
Tak jak zaplanowaliśmy, tak też było. Późnym popołudniem dotarliśmy na ulicę Karkonoską w Karpaczu i zameldowaliśmy się w hotelu. Później krótki spacer pod kościół Wang, a następnie pyszna pizza w restauracji obok hotelu. Kina oczywiście też nie zabrakło! Rano było już odrobinę żwawiej, w końcu dni są krótsze, więc Matka nie chciała wracać z gór po ciemku (mimo że każdy ma czołówkę!). Zebraliśmy się więc w miarę wcześnie, ubrani prawie jak na ośmiotysięcznik, a tu słońce zaczęło przygrzewać tak, że co dwieście metrów stawaliśmy, żeby pozbyć się kolejnej warstwy. Po przejściu około dwóch kilometrów i kolejnym przystanku na rozebranie się, pozostaliśmy bez kalesonów, kurtek, kamizelek, bluz i czapek. Krótki rękaw i opaska to był max naszych możliwości! Wybraliśmy trasę niebieską, podobno najbardziej widokową, ale jak się okazało, trochę na te widoki trzeba było poczekać. Dopiero przed Samotnią pojawiły się piękne skałki, na które od razu chcieliśmy się wspinać. Nie było to możliwe, w końcu byliśmy w parku narodowym, ale po negocjacjach ze Stwórcami dostaliśmy pozwolenie na małą wspinaczkę po głazach blisko szlaku. Podobało nam się niezmiernie i w ogóle nie chciało nam się iść dalej, spokojnie moglibyśmy tam spędzić resztę dnia! Ruszyliśmy jednak i po kilkunastu minutach zrobiliśmy pitstop przy Samotni. Po skonsumowaniu tego i owego ruszyliśmy w kierunku Strzechy Akademickiej, a stamtąd długą i nudną autostradą aż do Domu Śląskiego. Dopiero w jego okolicach, gdy już było dobrze widać szczyt i trasę na niego prowadzącą, jakby odzyskaliśmy siły i nabraliśmy ochoty na zdobywanie. Trasa od Domu Śląskiego nie była najprzyjemniejsza na świecie, choć jest całkiem stroma i nie najłatwiejsza. Szliśmy w gęsiego razem z milionem innych turystów i jedyne co umilało nam marsz, to przepiękne widoki, szczególnie strony czeskiej, gdzie chmury opadły dużo poniżej gór i przypominały wielki ocean rozciągający się po horyzont. Sama trasa była dość ostra i wymagająca, ale ze względu na tłumy, chcieliśmy ją jak najszybciej pokonać i znaleźć się na szczycie. Po kilkunastu minutach, na szczycie przywitały nas zimne i porywiste podmuchy wiatru. Atmosfera była tak nieprzyjemna, że zaczęliśmy wkładać z powrotem wszystkie ściągnięte wcześniej warstwy. Zrobiliśmy kilka fotek, wbiliśmy pieczątkę i ruszyliśmy w dół, tym razem dłuższą, niebieską trasą. Tuż pod szczytem usiedliśmy jeszcze na łące i podziwialiśmy widoki, popijając ciepłą herbatę, a chwilę później byliśmy już przy Domu Śląskim, gdzie rozpocząłem awanturę związaną z powrotem. Chciałem zjechać z Kopy wyciągiem (taki był pierwotny plan), ale Bruno się bał, a Stwórcy chcieli wracać pieszo, więc zostałem przegłosowany. Marudziłem i narzekałem tak długo, że w którymś momencie Ojciec zarządził powrót na Kopę. Bruno się złamał oraz chciał mi zrobić przyjemność i zjechać wyciągiem pomimo swojego strachu, a Stwórcy zrobili wykład na temat wspólnego podejmowania decyzji i przyjemności z przebywania na wycieczce (moje marudzenie delikatnie tą przyjemność zakłóciło). Muszę przyznać, że miałem po tym wszystkim trochę wyrzutów sumienia, za co Stwórców przeprosiłem. Zjechaliśmy więc wyciągiem na dół i po krótkim marszu byliśmy w hotelu. Wieczór upłynął spokojnie. Matka poszła na drzemkę, Ojciec z Brunem na spacer (mało im było!), a ja zostałem i próbowałem znaleźć sobie zajęcie, które przede wszystkim polegało na przeszkadzaniu Matce w zaśnięciu.
W sobotę, po śniadaniu i bez pośpiechu, ruszyliśmy do Świniar. Po zjedzeniu pysznych pierogów i klasycznym spacerze po lesie z Babcią i Kibicem (Fela też z nami poszła!), spokojnie zasiedliśmy do kina, a Stwórcy przegadali cały wieczór z dziadkami. Takie święto zmarłych to ja rozumiem!